Выбрать главу

mnie. Najpodlejszy rodzaj miłosierdzia!... Ja zapłaciłem za drzwi zepsute, a

kolega odziedziczył moją praktykę ogłosiwszy, żem wariat...

Znowu wrócił do włosów i mikroskopu.

- A jaki z tego sens moralny dla ostatniej miłości? - spytał Wokulski.

- Ten, że samobójcom nie należy przeszkadzać - odpowiedział doktór.

Wokulski poleżał jeszeze z kwadrans, potem podniósł się, postawił w kącie

fajkę i schyliwszy się nad doktorem ucałował go.

- Bywaj zdrów, Michale.

Doktór zerwał się od stołu.

- No?..

- Wyjeżdżam do Bułgarii.

- Po co?

65

- Zostanę wojskowym dostawcą. .Muszę zrobić duży majątek!... - odparł

Wokulski.

- Albo?...

- Albo... nie wrócę.

Doktór popatrzył mu w oczy i mocno ścisnął go za rękę.

- Sit tibi terra levis- rzekł spokojnie. Odprowadził go do drzwi i znowu wziął

się do swojej roboty.

Już Wokulski był na schodach, gdy doktór wybiegł za nim i zawołał wychylając

się przez poręcz:

- Gdybyś jednak wrócił, nie zapomnij przywieźć mi włosów: bułgarskich,

tureckich i tak dalej, od obu płci. Tylko pamiętaj: w oddzielnych pakietach z

notatkami. Wiesz przecie, jak to robić...

...Wokulski ocknął się z tych dawnych wspomnień. Nie ma doktora ani jego

mieszkania i nawet ich od dziesięciu miesięcy nie widział. Tu jest błotnista ulica

Radna, tam Browarna. Na górze spoza nagich drzew wyglądają żółte gmachy

uniwersyteckie; na dole parterowe domki, puste place i parkany, a niżej - Wisła.

Obok niego stał jakiś człowiek w wypłowiałej kapocie z rudawym zarostem.

Zdjął czapkę i pocałował Wokulskiego w rękę. Wokulski przypatrzył mu się

uważniej.

- Wysocki?... - rzekł - Co ty tu robisz?

- Tu mieszkamy, wielmożny panie, w tym domu - odpowiedział człowiek

wskazując na niską lepiankę.

- Dlaczego nie przyjeżdżasz po transporta? - pytał Wokulski.

- Czym przyjadę, panie, kiedy jeszcze na Nowy Rok koń mi padł.

- Cóż robisz?

- A ot tak - razem nic. Zimowaliśmy u brata, co jest dróżnikiem na Wiedeńskiej

Kolei. Ale i jemu bieda, bo go ze Skierniewic przenieśli pod Częstochowę. W

Skierniewicach ma trzy morgi i żył jak bogacz, a dzisiaj i on kiepski, i grunt

wynędznieje bez dozoru.

- No, a z wami co teraz?

- Kobieta niby trochę pierze, ale takim, co nie bardzo mają czym płacić, a ja - ot

tak... Marniejemy, panie... nie pierwsi i nie ostatni. Jeszcze póki wielkiego

postu, to człowiek krzepi się mówiący: dzisiaj pościsz za dusze zmarłe, jutro -

na pamiątkę, że Chrystus Pan nic nie jadł, pojutrze na intencję, ażeby Bóg złe

odmienił. Zaś po świętach nie będzie nawet sposobu i dzieciom wytłumaczyć,

na jaką intencję nie jedzą...

Ale i wielmożny pan coś markotnie wygląda? Taki już widać czas nastał, że

wszyscy muszą zginąć - westchnął ubogi człowiek.

Wokulski zamyślił się.

- Komorne wasze zapłacone? - spytał.

- Nawet nie ma, panie, co płacić, bo nas i tak wypędzą.

- A dlaczego nie przyszedłeś do sklepu, do pana Rzeckiego? - spytał Wokulski.

66

- Nie śmiałem, panie. Koń odszedł, wóz u Żyda, kubrak na mnie jak na

dziadzie... Z czymże było przyjść i jeszcze ludziom głowę zaprzątać?...

Wokulski wydobył portmonetkę.

Masz tu - rzekł - dziesięć rubli na święta. Jutro w południe przyjdziesz do sklepu

i dostaniesz kartkę na Pragę. Tam u handlarza wybierzesz sobie konia, a po

świętach przyjeżdżaj do roboty. U mnie zarobisz ze trzy ruble na dzień, więc

dług spłacisz łatwo. Zresztą dasz sobie radę.

Ubogi człowiek dotknąwszy pieniędzy zaczął się trząść. Uważnie słuchał

Wokulskiego, a łzy spływały mu po wychudzonej twarzy.

- Czy panu powiedział kto - zapytał po chwili - że z nami jest... ot tak?... Bo już

nam ktoś - dodał szeptem - przysyłał siostrę miłosierdzia, będzie z miesiąc.

Mówiła, że muszę być ladaco, i dała nam kartkę na pud węgla z Żelaznej ulicy.

Czy może pan tak sam z siebie?...

- Idź do domu, a jutro bądź w sklepie - odparł Wokulski.

- Idę, panie - odpowiedział człowiek kłaniając się do ziemi.

Odszedł, lecz przystawał na drodze; widocznie rozmyślał nad niespodziewanym

szezęściem.

W tej chwili Wokulskiego tknęło szczególne przeczucie.

- Wysocki!... - zawołał. - A twemu bratu jak na imię?

- Kasper - odpowiedział człowiek wracając pędem.

- Przy jakiej mieszka stacji?

- Przy Częstochowie, panie.

- Idź do domu. Może Kaspra przeniosą do Skierniewic.

Ale ten zamiast iść, zbliżył się.

- Przepraszam, wielmożny panie - rzekł nieśmiało - ale jak mnie kto zaczepi:

skąd mam tyle pieniędzy?...

- Powiedz, że na rachunek wziąłeś ode mnie.

- Rozumiem, panie... Bóg... niech Bóg...

Ale Wokulski już nie słuchał; szedł w stronę Wisły myśląc:

„ Jakże oni szczęśliwi, ci wszyscy, w których tylko głód wywołuje apatię, a

jedynym cierpieniem jest zimno. I jak łatwo ich uszczęśliwić!.. Nawet moim

skromnym majątkiem mógłbym wydźwignąć parę tysięcy rodzin.

Nieprawdopodobne, a przecież - tak jest.”

Wokulski doszedł do brzegu Wisły i zdumiał się. Na kilkumorgowej przestrzeni

wznosił się tu pagórek najobrzydliwszych śmieci, cuchnących, nieomal

ruszających się pod słońcem, a o kilkadziesiąt kroków dalej leżały zbiorniki

wody, którą piła Warszawa.

„ O, tutaj - myślał - jest ognisko wszelkiej zarazy. Co człowiek dziś wyrzuci ze

swego mieszkania, jutro wypije; później przenosi się na Powązki i z drugiej

znowu strony miasta razi bliźnich pozostalych przy życiu.

Bulwar tutaj, kanały i woda źródlana na górze i - można by ocalić rokrocznie

kilka tysięcy ludzi od śmierci, a kilkadziesiąt tysięcy od chorób... Niewielka

praca, a zysk nieobliczony; natura umie wynagradzać.”

67

Na stoku i w szczelinach obmierzłego wzgórza spostrzegł niby postacie ludzkie.

Było tu kilku drzemiących na słońcu pijaków czy złodziei, dwie śmieciarki i

jedna kochająca się para, złożona z trędowatej kobiety i suchotniczego

mężczyzny, który nie miał nosa. Zdawało się, że to nie ludzie, ale widma

ukrytych tutaj chorób, które odziały się w wykopane w tym miejscu szmaty.

Wszystkie te indywidua zwietrzyły obcego człowieka; nawet śpiący podnieśli

głowy i z wyrazem zdziczałych psów przypatrywali się gościowi.

Wokulski uśmiechnął się.

„ Gdybm tu przyszedł w nocy, na pewno wyleczyliby mnie z melancholii Jutro

już spoczywałbym pod tymi śmieciami, które - wreszcie - są tak wygodnym

grobem jak każdy inny. Na górze zrobiłby się wrzask, ścigano by i wyklinano

tych poczciwców, a oni - może wyświadczyliby mi łaskę.

O, bo nie znają, w snach mogilnych

Drzemiący, ciężkich trosk żywota

I duch się ich już nie szamota

W pragnieniach - tęsknych a bezsilnych...

Ależ ja zaczynam być naprawdę sentymentalny?... muszę mieć nerwy dobrze

rozbite. Bulwar jednak nie wytępiłby takich oto Mohikanów; przenieśliby się na

Pragę albo za Pragę, uprawialiby w dalszym ciągu swoje rzemiosło, kochaliby

się jak ta dwójeczka, ba, nawet mnożyliby się. Co za piękne, ojczyzno, będziesz

miała potomstwo, urodzone i wychowane na tym śmietniku, z matki okrytej

wysypką i beznosego ojca!...

Moje dzieci byłyby inne; po niej wzięłyby piękność, po mnie siłę... No, ale ich

nie będzie. W tym kraju tylko choroba, nędza i zbrodnia znajdują weselne

łożnice, nawet przytułki dla potomstwa.

Strach, co się tu stanie za kilka generacji... A przecie jest proste lekarstwo: praca

obowiązkowa - słusznie wynagradzana. Ona jedna może wzmocnić lepsze

indywidua, a bez krzyku wytępić złe i... mielibyśmy ludność dzielną, jak dziś