Выбрать главу

mamy zagłodzoną lub chorą.”

A potem, nie wiadomo z jakiej racji, pomyślał:

„ Cóż z tego, że trochę kokietuje?... Kokieteria u kobiet jest jak barwa i zapach u

kwiatów. Taka już ich natura, że każdemu chcą się podobać, nawet

Mraczewskim...

Dla wszystkich kokieteria, a dla mnie: 'zapłać temu panu!...' Może ona myśli, że

ja oszukałem ich na kupnie srebra?... To byłoby kapitalne!”

Nad samym brzegiem Wisły leżał stos belek. Wokulski uczuł znużenie, siadł i

patrzył. W spokojnej powierzchni wody odbijała się Saska Kępa, już

zieleniejąca, i praskie domy z czerwonymi dachami; na środku rzeki stała

nieruchoma berlinka. Nie większym wydawał się ten okręt, który zeszłego lata

widział Wokulski na Morzu Czarnym, unieruchomiony z powodu zepsucia się

machin.

„ Leciał jak ptak i nagle utknął; zabrakło w nim motoru. Spytałem się wówczas:

a może i ja kiedyś stanę w biegu? - no, i stanąłem. Jakież to pospolite sprężyny

68

wywołują ruch w świecie: trochę węgla ożywia okręt, trochę serca -

człowieka...”

W tej chwili żółtawy, za wczesny motyl przeleciał mu nad głową w stronę

miasta.

„ Ciekawym, skąd on się wziął? - myślał Wokulski. - Natura miewa kaprysy i -

analogie - dodał. - Motyle istnieją także w rodzaju ludzkim: piękna barwa,

latanie nad powierzchnią życia, karmienie się słodyczami, bez których giną - oto

ich zajęcie. A ty, robaku, nurtuj ziemię i przerabiaj ją na grunt zdolny do siewu.

Oni bawią się, ty pracuj; dla nich istnieje wolna przestrzeń i światło, a ty ciesz

się jednym tylko przywilejem: zrastania się, jeżeli cię rozdepcze ktoś

nieuważny.

I tobież to wzdychać do motyla, głupi?... I dziwić się, że ma wstręt do ciebie?...

Jakiż łącznik może istnieć między mną i nią?..

No, gąsienica jest także podobna do robaka, póki nie zostanie motylem. Ach,

więc to ty masz zostać motylem, kupcze galanteryjny?... Dlaczegóż by nie?

Ciągle doskonalenie się jest prawem świata, a ileż to kupieckich rodów w Anglii

zostało lordowskimi mościami.

W Anglii!... Tam jeszcze istnieje epoka twórcza w społeczeństwie; tam

wszystko doskonali się i wstępuje na wyższe szczeble. Owszem, tam nawet ci

wyżsi przyciągają do siebie nowe siły. Lecz u nas wyższa warstwa zakrzepła jak

woda na mrozie i nie tylko wytworzyła osobny gatunek, który nie łączy się z

resztą, ma do niej wstręt fizyczny, ale jeszcze własną. martwotą krępuje wszelki

ruch z dołu. Co się tu łudzić: ona i ja to dwa różne gatunki istot, naprawdę jak

motyl i robak. Mam dla jej skrzydeł opuszczać swoją norę i innych robaków?...

To są moi - ci, którzy leżą tam na śmietniku, i może dlatego są nędzni, a będą

jeszcze nędzniejsi, że ja chcę wydawać po trzydzieści tysięcy rubli rocznie na

zabawę w motyla. Głupi handlarzu, podły człowieku!...

Trzydzieści tysięcy rubli znaczą tyle, co sześćdziesiąt drobnych warsztatów albo

sklepików, z których żyją całe rodziny. I to ja mam byt ich zniszczyć, wyssać z

nich ludzkie, dusze i wypędzić na ten śmietnik?...

No dobrze, ale gdyby nie ona, czy miałbym dziś majątek?... Kto wie, co się

stanie ze mną i z tymi pieniędzmi bez niej? Może właśnie dopiero przy niej

nabiorą one twórczych własności; może choć kilkanaście rodzin z nich

skorzysta?...”

Wokulski odwrócił się i nagle zobaczył na ziemi swój własny cień. Potem

przypomniał sobie, że ten cień chodzi przed nim, za nim albo obok niego

zawsze i wszędzie, jak myśl o tamtej kobiecie chodziła za nim wszędzie i

zawsze, na jawie i we śnie, mieszając się do wszystkich jego celów, planów i

czynów.

„ Nie mogę wyrzec się jej” - szepnął rozkładając ręce, jakby tłumaczył się

komuś.

Wstał z belek i wrócił do miasta.

69

Idąc przez ulicę Obożną przypomniał sobie furmana Wysockiego, któremu koń

padł, i zdawało mu się, że widzi cały szereg wozów, przed którymi leżą padłe

konie, cały szereg rozpaczających nad nimi furmanów, a przy każdym gromadę

mizernych dzieci i żonę, która pierze bieliznę takim, co płacić nie mogą.

„ Koń?.. „ - szepnął Wokulski i czegoś serce mu się ścisnęło.

Raz w marcu przechodząc Aleją Jerozolimską zobaczył tłum ludzi, czarny wóz

węglarski stojący w poprzek drogi pod bramą, a o parę kroków dalej

wyprzężonego konia.

- Co się to stało?

- Koń złamał nogę - odparł wesoło jeden z przechodniów, który miał fiołkowy

szalik na szyi i trzymał ręce w kieszeniach.

Wokulski mimochodem spojrzał na delikwenta. Chudy koń z wytartymi bokami

stał przywiązany do młodego drzewka unosząc w górę tylną nogę. Stał cicho,

patrzył wywróconym okiem na Wokulskiego i gryzł z bólu gałązkę okrytą

szronem.

„ Dlaczego dziś dopiero przypomniał mi się ten koń? - myślał Wokulski -

dlaczego ogarnia mnie taki żal?”

Szedł Oboźną pod górę, rozmarzony, i czuł, że w ciągu kilku godzin, które

spędził w nadrzecznej dzielnicy, zaszła w nim jakaś zmiana. Dawniej - dziesięć

lat temu, rok temu, wczoraj jeszcze, przechodząc ulicami nie spotykał na nich

nic szczególnego. Snuli się ludzie, jeździły dorożki, sklepy otwierały gościnne

objęcia dla przechodniów. Ale teraz przybył mu jakby nowy zmysł. Każdy

obdarty człowiek wydawał mu się istotą wołającą o ratunek tym głośniej, że nic

nie mówił, tylko rzucał trwożne spojrzenia jak ów koń ze złamaną nogą. Każda

uboga kobieta wydawała mu się praczką, która wyżartymi od mydła rękami

powstrzymuje rodzinę nad brzegiem nędzy i upadku. Każde mizerne dziecko

wydawało mu się skazanym na śmierć przedwczesną albo na spędzanie dni i

nocy w śmietniku przy ulicy Dobrej.

I nie tylko obchodzili go ludzie. Czuł zmęczenie koni ciągnących ciężkie wozy i

ból ich karków tartych do krwi przez chomąto. Czuł obawę psa, który szczekał

na ulicy zgubiwszy pana, i rozpacz chudej suki z obwisłymi wymionami, która

na próżno biegała od rynsztoka do rynsztoka szukając strawy dla siebie i

szczeniąt. I jeszcze, na domiar cierpień, bolały go drzewa obdarte z kory, bruki

podobne do powybijanych zębów, wilgoć na ścianach, połamane sprzęty i

podarta odzież.

Zdawało mu się, że każda taka rzecz jest chora albo zraniona, że skarży się: „

Patrz, jak cierpię...”, i że tylko on słyszy i rozumie jej skargi. A ta szczególna

zdolność odczuwania cudzego bólu urodziła się w nim dopiero dziś, przed

godziną.

Rzecz dziwna! przecie miał już ustaloną opinię hojnego filantropa. Członkowie

Towarzystwa Dobroczynności we frakach składali mu podziękowania za ofiarę

dla wiecznie łaknącej instytucji; hrabina Karolowa we wszystkich salonach

opowiadała o pieniądzach, które złożył na jej ochronę; jego służba i subiekci

70

sławili go za podwyższenie im pensji. Ale Wokulskiemu rzeczy te nie sprawiały

żadnej przyjemności, tak jak on sam nie przywiązywał do nich żadnej wagi.

Rzucał tysiące rubli do kas urzędowych dobroczyńców, ażeby kupić za to

rozgłos nie pytając, co się zrobi z pieniędzmi.

I dopiero dziś, kiedy dziesięcioma rublami wydobył człowieka z niedoli, kiedy

nikt nie mógł głosić przed światem o jego szlachetności, dopiero dziś poznał, co

to jest ofiara. Dopiero dziś przed jego zdumionym okiem stanęła nowa, nie

znana dotychczas część świata - nędza, której trzeba pomagać.

„ Tak, alboż ja dawniej nie widywałem nędzy?...”szepnął Wokulski.

I przypomniał sobie całe szeregi ludzi obdartych, mizernych, a szukających

pracy, chudych koni, głodnych psów, drzew z obdartą korą i połamanymi

gałęźmi. Wszystko to przecie spotykał bez wrażenia. I dopiero gdy wielki ból

osobisty zaorał mu i zbronował duszę, na tym gruncie użyźnionym krwią własną

i skropionym niewidzialnymi dla świata łzami wyrosła osobliwa roślina: