76
Słowem, wszyscy byli kontenci, a pan Zięba spokojny.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY:
KŁADKI, NA KTÓRYCH SPOTYKAJĄ SIĘ LUDZIE
RÓŻNYCH ŚWIATÓW
W Wielki Piątek z rana Wokulski przypomniał sobie, że dziś i jutro hrabina
Karolowa i panna Izabela będą kwestowały przy grobach.
„Trzeba tam pójść i coś dać - pomyślał i wyjął z kasy pięć złotych
półimperiałów. - Chociaż - dodał po chwili - posłałem im już dywany, ptaszki
śpiewające, pozytywkę, nawet fontannę!... To chyba wystarczy na zbawienie
jednej duszy. Nie pójdę.”
Po południu jednak zrobił sobie uwagę, że może hrabina Karolowa liczy na
niego. A w takim razie nie wypada cofać się lub złożyć tylko pięć
półimperiałów. Wydobył więc z kasy jeszcze pięć i wszystkie zawinął w
bibułkę.
„Co prawda - mówił do siebie - będzie tam panna Izabela, a tej nie można
ofiarowywać dziesięciu półimperiałów.”
Więc rozwinął swój rulon, znowu dołożył dziesięć sztuk złota i jeszcze namyślał
się: „ Iść czy nie iść?...”
„Nie - powiedział - nie będę należał do tej jarmarcznej dobroczynności.”
Rzucił rulon do kasy i w piątek nie poszedł na groby.
Ale w Wielką Sobotę sprawa przedstawiła mu się całkiem z nowego punktu.
„Oszalałem! - mówił. - Więc jeżeli nie pójdę do kościoła, gdzież ją spotkam?...
Jeżeli nie pieniędzmi, czym zwrócę na siebie jej uwagę?.. Tracę rozsądek...”
Lecz jeszcze wahał się i dopiero około drugiej po południu, gdy Rzecki z
powodu święta kazał już sklep zamykać, Wokulski wziął z kasy dwadzieścia
pięć półimperiałów i poszedł w stronę kościoła.
Nie wszedł tam jednak od razu ; coś go zatrzymywało. Chciał zobaczyć pannę
Izabelę, a jednocześnie lękał się tego i wstydził się swoich półimperiałów.
„Rzucić stos złota!... Jakie to imponujące w papierowych czasach i - jakie to
dorobkiewiczowskie... No, ale co robić, jeżeli one właśnie na pieniądze
czekają?... Może nawet będzie za mało?...”
Chodził tam i na powrót po ulicy naprzeciw kościóła nie mogąc od niego oczu
oderwać.
„Już idę - myślał. - Zaraz... jeszcze chwilkę... Ach, co się ze mną stało!...” -
dodał czując, że jego rozdarta dusza nawet na tak prosty czyn nie może zdobyć
się bez wahań.
Teraz przypomniat sobie: jak on dawno nie był w kościele.
„Kiedyż to?... Na ślubie raz... Na pogrzebie żony drugi raz...”
77
Lecz i w tym, i w tamtym wypadku nie wiedział dobrze, co się koło niego
dzieje; więc patrzył w tej chwili na kościół jak na rzecz zupełnie nową dla
siebie.
„Co to jest za ogromny gmach, który zamiast kominów ma wieże, w którym nikt
nie mieszka, tylko śpią prochy dawno zmarłych?... Na co ta strata miejsca i
murów, komu dniem i nocą pali się światło, w jakim celu schodzą się tłumy
ludzi?...
Na targ idą po żywność, do sklepów po towary, do teatru po zabawę, ale po co
tutaj?...”
Mimo woli porównywał drobny wzrost stojących pod kościołem pobożnych z
olbrzymimi rozmiarami świętego budynku i przyszła mu myśl szczególna. Że
jak kiedyś na ziemi pracowały potężne sily dźwigając z płaskiego lądu łańcuchy
gór, tak kiedyś w ludzkości istniała inna niezmierna siła, która wydźwignęła
tego rodzaju budowle. Patrząc na podobne gmachy można by sądzić, że w głębi
naszej planety mieszkali olbrzymowie, którzy wydzierając się gdzieś w górę,
podważali skorupę ziemską i zostawiali ślady tych ruchów w formie
imponujących jaskiń.
„Dokąd oni wydzierali się? Do innego, podobno wyższego świata. A jeżeli
morskie przypływy dowodzą, że księżyc nie jest złudnym blaskiem, tylko realną
rzeczywistością, dlaczego te dziwne budynki nie miałyby stwierdzać
rzeczywistości innego świata?... Czyliż on słabiej pociąga za sobą dusze ludzkie
aniżeli księżyc fale - oceanu?...”
Wszedł do kościoła i zaraz na wstępie znowu uderzył go nowy widok. Kilka
żebraczek i żebraków błagało o jałmużnę, którą Bóg zwróci litościwym w życiu
przyszłym. Jedni z pobożnych całowali nogi Chrystusa umęczonego przez
państwo rzymskie, inni w progu upadłszy na kolana wznosili do góry ręce i
oczy, jakby zapatrzeni w nadziemską wizję. Kościół pogrążony był w
ciemności, której nie mógł rozproszyć blask kilkunastu świec płonących w
srebrnych kandelabrach. Tu i ówdzie na posadzce świątyni widać było
niewyraźne cienie ludzi leżących krzyżem albo zgiętych ku ziemi, jakby kryli
się ze swoją pobożnością pełną pokory. Patrząc na te ciała nieruchome można
było myśleć, że na chwilę opuściły je dusze i uciekły do jakiegoś lepszego
świata.
„Rozumiem teraz - pomyślał Wokulski - dlaczego odwiedzanie kościołów
umacnia wiarę. Tu wszystko urządzone jest tak, że przypomina wieczność.”
Od pogrążonych w modlitwie cieniów wzrok jego pobiegł ku światłu. I zobaczył
w różnych punktach świątyni stoły okryte dywanami, na nich tace pełne
bankocetli, srebra i złota, a dokoła nich damy siedzące na wygodnych fotelach,
odziane w jedwab, pióra i aksamity, otoczone wesołą młodzieżą.
Najpobożniejsze pukały na przechodniów, wszystkie rozmawiały i bawiły się
jak na raucie.
Zdawało się Wokulskiemu, że w tej chwili widzi przed sobą trzy światy. Jeden
(dawno już zeszedł z ziemi), który modlił się i dźwigał na chwałę Boga potężne
78
gmachy. Drugi, ubogi i pokorny, który umiał modlić się, lecz wznosił tylko
lepianki, i - trzeci, który dla siebie murował pałace, ale już zapomniał o
modlitwie i z domów bożych zrobił miejsce schadzek; jak niefrasobliwe ptaki,
które budują gniazda i zawodzą pieśni na grobach poległych bohaterów.
„A czymże ja jestem, zarówno obcy im wszystkim?...”
„Może jesteś okiem żelaznego przetaka, w który rzucę ich wszystkich, aby
oddzielić stęchłe plewy od ziarna” - odpowiedział mu jakiś głos.
Wokulski obejrzał się. „ Przywidzenie chorej wyobraźni.” Jednocześnie przy
czwartym stole, w głębi kościoła, spostrzegł hrabinę Karolową i pannę Izabelę.
Obie również siedziały nad tacą z pieniędzmi i trzymały w rękach książki,
zapewne do nabożeństwa. Za krzesłem hrabiny stał służący w czarnej liberii.
Wokulski poszedł ku nim potrącając klęczących i omijając inne stoły, przy
których pukano na niego zawzięcie. Zbliżył się do tacy i ukłoniwszy się
hrabinie, położył swój rulon imperiałów.
„Boże - pomyślał - jak ja głupio muszę wyglądać z tymi pieniędzmi.”
Hrabina odłożyła książkę.
- Witam cię, panie Wokulski - rzekła. - Wiesz, myślałam, że już nie przyjdziesz,
i powiem ci, że nawet było mi trochę przykro.
- Mówiłam cioci, że przyjdzie, i do tego z workiem złota odezwała się po
angielsku panna Izabela.
Hrabinie wystąpił na czoło rumieniec i gęsty pot. Zlękła się słów siostrzenicy
przypuszczając, że Wokulski rozumie po angielsku.
- Proszę cię, panie Wokulski - rzekła prędko - siądź tu na chwilę, bo delegowany
nas opuścił. Pozwolisz, że ułożę twoje imperiały na wierzchu, dla zawstydzenia
tych panów, którzy wolą wydawać pieniądze na szampana...
- Ależ niech się ciocia uspokoi - wtrąciła panna Izabela znowu po angielsku. -
On z pewnością nie rozumie...
Tym razem i Wokulski zarumienił się.
- Proszę cię, Belu - rzekła hrabina tonem uroczystym - pan Wokulski... który tak
hojną ofiarę złożył na naszą ochronę...
- Słyszałam - odpowiedziała panna Izabela po polsku, na znak powitania
przymykając powieki.
- Pani hrabina - rzekł trochę żartobliwie Wokulski - chce mnie pozbawić zasługi
w życiu przyszłym, chwaląc postępki, które zresztą mogłem spełniać w