Выбрать главу

pałasz i skórzany koń z prawdziwym ogonem.

Wnętrze sklepu wyglądało jak duża piwnica, której końca nigdy nie mogłem

dojrzeć z powodu ciemności. Wiem tylko, że po pieprz, kawę i liście bobkowe

szło się na lewo do stołu, za którym stały ogromne szafy, od sklepienia do

podłogi napełnione szufladami. Papier zaś, atrament, talerze i szklanki

sprzedawano przy stole na prawo, gdzie były szafy z szybami, a po mydło i

krochmal szło się w głąb sklepu, gdzie było widać beczki i stosy pak

drewnianych.

Nawet sklepienie było zajęte. Wisiały tam długie szeregi pęcherzy

naładowanych gorczycą i farbami, ogromna lampa z daszkiem, która w zimie

paliła się cały dzień, sieć pełna korków do butelek, wreszcie wypchany

krokodylek, długi może na półtora łokcia.

Właścicielem sklepu był Jan Mincel, starzec z rumianą twarzą i kosmykiem

siwych włosów pod brodą. W każdej porze dnia siedział on pod oknem na fotelu

obitym skórą, ubrany w niebieski barchanowy kaftan, biały fartuch i takąż

szlafmycę. Przed nim na stole leżała wielka księga, w której notował dochód, a

tuż nad jego głową wisiał pęk dyscyplin, przeznaczonych głównie na sprzedaż.

Starzec odbierał pieniądze, zdawał gościom resztę, pisał w księdze, niekiedy

drzemał, lecz pomimo tylu zajęć, z niepojętą uwagą czuwał nad biegiem handlu

w całym sklepie. On także, dla uciechy przechodniów ulicznych, od czasu do

czasu pociągał za sznurek skaczącego w oknie kozaka i on wreszcie, co mi się

najmniej podobało, za rozmaite przestępstwa karcił nas jedną z pęka dyscyplin.

Mówię : nas, bo było nas trzech kandydatów do kary cielesnej : ja tudzież dwaj

synowcy starego - Franc i Jan Minclowie.

Czujności pryncypała i jego biegłości w używaniu sarniej nogi doświadczyłem

zaraz na trzeci dzień po wejściu do sklepu.

Franc odmierzył jakiejś kobiecie za dziesięć groszy rodzynków. Widząc, że

jedno ziarno upadło na kontuar (stary miał w tej chwili oczy zamknięte),

podniosłem je nieznacznie i zjadłem. Chciałem właśnie wyjąć pestkę, która

wcisnęła się mi między zęby, gdy uczułem na plecach coś jakby mocne

dotknięcie rozpalonego żelaza.

- A, szelma! - wrzasnął stary Mincel i nim zdałem sobie sprawę z sytuacji,

przeciągnął po mnie jeszcze parę razy dyscyplinę, od wierzchu głowy do

podłogi.

Zwinąłem się w kłębek z bólu, lecz od tej pory nie śmiałem wziąć do ust

niczego w sklepie. Migdały, rodzynki, nawet rożki miały dla mnie smak

pieprzu.

Urządziwszy się ze mną w taki sposób, stary zawiesił dyscyplinę na pęku,

wpisał rodzynki i z najdobroduszniejszą miną począł ciągnąć za sznurek kozaka.

16

Patrząc na jego półuśmiechniętą twarz i przymrużone oczy, prawie nie mogłem

uwierzyć, że ten jowialny staruszek posiada taki zamach w ręku. I dopiero teraz

spostrzegłem, że ów kozak widziany z wnętrza sklepu wydaje się mniej

zabawnym niż od ulicy.

Sklep nasz był kolonialno - galanteryjno - mydlarski. Towary kolonialne

wydawał gościom Franc Mincel, młodzieniec trzydziestokilkoletni, z rudą głową

i zaspaną fizjognomią. Ten najczęściej dostawał dyscypliną od stryja, gdyż palił

fajkę, późno wchodził za kontuar, wymykał się z domu po nocach, a nade

wszystko niedbale ważył towar. Młodszy zaś, Jan Mincel, który zawiadywał

galanterią i obok niezgrabnych ruchów odznaczał się łagodnością, był znowu

bity za wykradanie kolorowego papieru i pisywanie na nim listów do panien.

Tylko August Katz, pracujący przy mydle, nie ulegał żadnym surowcowym

upomnieniom. Mizerny ten człeczyna odznaczał się niezwykłą punktualnością.

Najraniej przychodził do roboty, krajał mydło i ważył krochmal jak automat;

jadł, co mu podano, w najciemniejszym kącie sklepu, prawie wstydząc się tego,

że doświadcza ludzkich potrzeb. O dziesiątej wieczorem gdzieś znikał.

W tym otoczeniu upłynęło mi ośm lat, z których każdy dzień był podobny do

wszystkich innych dni, jak kropla jesiennego deszczu do innych kropli

jesiennego deszczu. Wstawałem rano o piątej, myłem się i zamiatałem sklep. O

szóstej otwierałem główne drzwi tudzież okiennicę. W tej chwili, gdzieś z ulicy

zjawiał się August Katz, zdejmował surdut, kładł fartuch i milcząc stawał

między beczką mydła szarego a kolumną ułożoną z cegiełek mydła żółtego.

Potem drzwiami od podwórka wbiegał stary Mincel mrucząc: Morgen!,

poprawiał szlafmycę, dobywał z szuflady księgę, wciskał się w fotel i parę razy

ciągnął za sznurek kozaka. Dopiero po nim ukazywał się Jan Mincel i

ucałowawszy stryja w rękę, stawał za swoim kontuarem, na którym podczas lata

łapał muchy, a w zimie kreślił palcem albo pięścią jakieś figury.

Franca zwykle sprowadzano do sklepu. Wchodził z oczyma zaspanymi,

ziewający, obojętnie całował stryja w ramię i przez cały dzień skrobał się w

głowę w sposób, który mógł oznaczać wielką senność lub wielkie zmartwienie.

Prawie nie było ranka, ażeby stryj patrząc na jego manewry nie wykrzywiał mu

się i nie pytał:

- No,.. a gdzie, ty szelma, latała?

Tymczasem na ulicy budził się szmer i za szybami sklepu coraz częściej

przesuwali się przechodnie. To służąca, to drwal, jejmość w kapturze, to

chłopak od szewca, to jegomość w rogatywce szli w jedną i drugą stronę jak

figury w ruchomej panoramie. Środkiem ulicy toczyły się wozy, beczki, bryczki

- tam i na powrót... Coraz więcej ludzi, coraz więcej wozów, aż nareszcie

utworzył się jeden wielki potok uliczny, z którego co chwilę ktoś wpadał do nas

za sprawunkiem.

- Pieprzu za trojaka...

- Proszę funt kawy...

- Niech pan da ryżu...

17

- Pół funta mydła...

- Za grosz liści bobkowych...

Stopniowo sklep zapełniał się po największej części służącymi i ubogo

odzianymi jejmościami. Wtedy Franc Mincel krzywił się najwięcej: otwierał i

zamykał szuflady, obwijał towar w tutki z szarej bibuły, wbiegał na drabinkę,

znowu zwijał, robiąc to wszystko z żałosną miną człowieka, któremu nie

pozwalają ziewnąć. W końcu zbierało się takie mnóstwo interesantów, że i Jan

Mincel, i ja musieliśmy pomagać Francowi w sprzedaży.

Stary wciąż pisał i zdawał resztę, od czasu do czasu dotykając palcami swojej

białej szlafmycy, której niebieski kutasik zwieszał mu się nad okiem. Czasem

szarpnął kozaka, a niekiedy z szybkością błyskawicy zdejmował dyscyplinę i

ćwiknął nią którego ze swych synowców. Nader rzadko mogłem zrozumieć: o

co mu chodzi? synowcy bowiem niechętnie objaśniali mi przyczyny jego

popędliwości.

Około ósmej napływ interesantów zmniejszał się. Wtedy w głębi sklepu

ukazywała się gruba służąca z koszem bułek i kubkami (Franc odwracał się do

niej tyłem), a za nią - matka naszego pryncypała, chuda staruszka w żółtej sukni,

w ogromnym czepcu na głowie, z dzbankiem kawy w rękach. Ustawiwszy na

stole swoje naczynie, staruszka odzywała się schrypniętym głosem:

Gut Morgen, meine Kinder! Der Kaffee ist schon fertig...

I zaczynała rozlewać kawę w białe fajansowe kubki.

Wówczas zbliżał się do niej stary Mincel i całował ją w rękę mówiąc :

- Gut Morgen, meine Mutter!

Za co dostawał kubek kawy z trzema bułkami.

Potem przychodził Franc Mincel, Jan Mincel, August Katz, a na końcu ja.

Każdy całował staruszkę w suchą rękę, porysowaną niebieskimi żyłami, każdy

mówił:

- Gut Morgen, Grossmutter!

I otrzymywał należny mu kubek tudzież trzy bułki.

A gdyśmy z pośpiechem wypili naszą kawę, służąca zabierała pusty kosz i

zamazane kubki, staruszka swój dzbanek i obie znikały.