Выбрать главу

najczujniejszym sługą sklepu; jego matka lub żona były gospodyniami, a

wszyscy członkowie rodziny pracownikami. Dziś pryncypał bierze tylko

dochody z handlu, najczęściej nie zna go i najwięcej troszczy się o to, ażeby

jego dzieci nie zostały kupcami. Nie mówię tu o Stasiu Wokulskim, który ma

szersze zamiary, tylko myślę w ogólności, że kupiec powinien siedzieć w

sklepie i wyrabiać sobie ludzi, jeżeli chce mieć porządnych.

Słychać, że Andrassy zażądał sześćdziesięciu milionów guldenów na

nieprzewidziane wydatki. Więc i Austria zbroi się, a Staś tymczasem pisze mi;

że - nie będzie wojny. Ponieważ nie był nigdy fanfaronem, więc chyba musi być

bardzo wtajemniczony w politykę; a w takim razie siedzi w Bułgarii nie przez

miłość dla handlu...

Ciekawym, co on zrobi! Ciekawym!...

ROZDZIAŁ CZWARTY:

POWRÓT

Jest niedziela, szkaradny dzień marcowy; zbliża się południe, lecz ulice

Warszawy są prawie puste. Ludzie nie wychodzą z domów albo kryją się w

bramach, albo skuleni uciekają przed siekącym ich deszczem i śniegiem. Prawie

nie słychać turkotu dorożek, gdyż dorożki stoją. Dorożkarze opuściwszy kozioł

wchodzą pod budy swoich powozów, a zmoczone deszczem i zasypane

śniegiem konie wyglądają tak, jakby pragnęły schować się pod dyszel i nakryć

własnymi uszami.

Pomimo, a może z powodu tak brzydkiego czasu pan Ignacy, siedząc w swoim

zakratowanym pokoju jest bardzo wesół. Interesa sklepowe idą wybornie,

wystawa w oknach na przyszły tydzień już ułożona, a nade wszystko - lada

dzień ma powrócić Wokulski. Nareszcie pan Ignacy zda komuś rachunki i ciężar

kierowania sklepem, najdalej zaś za dwa miesiące wyjedzie sobie na wakacje.

Po dwudziestu pięciu latach pracy - i jeszcze jakiej! - należy, mu się ten

wypoczynek. Będzie rozmyślał tylko o polityce, będzie chodził, będzie biegał i

21

skakał po polach i lasach, będzie świstał, a nawet śpiewał jak za młodu. Gdyby

nie te bóle reumatyczne, które zresztą na wsi ustąpią...

Więc choć deszcz ze śniegiem bije w zakratowane okna, choć pada tak gęsto, że

w pokoju jest mrok, pan Ignacy ma wiosenny humor. Wydobywa spod łóżka

gitarę, dostraja ją i wziąwszy kilka akordów, zaczyna śpiewać przez nos pieśń

bardzo romantyczną:

Wiosna się budzi w całej naturze

Witana rzewnym słowików pieniem;

W zielonym gaju, ponad strumieniem,

Kwitną prześliczne dwie róże.

Czarowne te dźwięki budzą śpiącego na kanapie pudla, który poczyna

przypatrywać się jedynym okiem swemu panu. Dźwięki te robią więcej, gdyż

wywołują na podwórzu jakiś ogromny cień, który staje w zakratowanym oknie i

usiłuje zajrzeć do wnętrza izby, czym zwraca na siebie uwagę pana Ignacego.

„Tak, to musi być Paweł” - myśli pan Ignacy.

Ale Ir jest innego zdania; zeskakuje bowiem z kanapy i z niepokojem wącha

drzwi, jakby czuł kogoś obcego.

Słychać szmer w sieniach. Jakaś ręka poszukuje klamki, nareszcie otwierają się

drzwi i na progu staje ktoś odziany w wielkie futro upstrzone śniegiem i

kroplami deszczu.

- Kto to? - pyta się pan Ignacy i na twarz występują mu silne rumieńce.

- Jużeś o mnie zapomniał, stary?... - cicho i powoli odpowiada gość.

Pan Ignacy miesza się coraz bardziej. Zasadza na nos binokle, które mu spadają,

potem wydobywa spod łóżka trumienkowate pudło, śpiesznie chowa gitarę i toż

samo pudełko wraz z gitarą kładzie na swoim łóżku.

Tymczasem gość zdjął wielkie futro i baranią czapkę, a jednooki Ir

obwąchawszy go poczyna kręcić ogonem, łasić się i z radosnym skomleniem

przypadać mu do nóg.

Pan Ignacy zbliża się do gościa wzruszony i zgarbiony więcej niż kiedykolwiek.

- Zdaje mi się... - mówi zacierając ręce - zdaje mi się, że mam przyjemność...

Potem gościa prowadzi do okna mrugając powiekami.

- Staś... jak mi Bóg miły!...

Klepie go po wypukłej piersi, ściska za prawą i za lewą rękę, a nareszcie

oparłszy na jego ostrzyżonej głowie swoją dłoń wykonywa nią taki ruch, jakby

mu chciał maść wetrzeć w okolicę ciemienia.

- Cha! cha! cha!... - śmieje się pan Ignacy. - Staś we własnej osobie... Staś z

wojny!... Cóż to, dopiero teraz przypomniałeś sobie, że masz sklep i przyjaciół?

- dodaje, mocno uderzając go w łopatkę. - Niech mię diabli wezmą, jeżeli nie

jesteś podobny do żołnierza albo marynarza, ale nigdy do kupca... Przez osiem

miesięcy nie był w sklepie!... Co za pierś... co za łeb...

Gość także się śmiał. Objął Ignacego za szyję i po kilka razy gorąco ucałował go

w oba policzki, które stary subiekt kolejno nadstawiał mu, nie oddając jednak

pocałunków.

22

- No i cóż słychać, stary, u ciebie? - odezwał się gość. - Wychudłeś, pobladłeś...

- Owszem, trochę nabieram ciała.

- Posiwiałeś... Jakże się masz?

- Wybornie. I w sklepie jest nieźle, trochę zwiększyły nam się obroty. W

styczniu i lutym mieliśmy targu za dwadzieścia pięć tysięcy rubli!... Staś

kochany!... Ośm miesięcy nie było go w domu... Bagatela... Może siądziesz?

- Rozumie się - odpowiedział gość siadając na kanapie, na której wnet umieścił

się Ir i oparł mu głowę na kolanach.

Pan Ignacy przysunął sobie krzesło.-

- Może co zjesz? Mam szynkę i trochę kawioru.

- Owszem.

- Może co wypijesz? Mam butelkę niezłego węgrzyna, ale tylko jeden cały

kieliszek.

- Będę pił szklanką - odparł gość.

Pan Ignacy zaczął dreptać po pokoju, kolejno otwierając szafę, kuferek i stolik.

Wydobył wino i schował je na powrót, potem rozłożył na stole szynkę i kilka

bułek. Ręce i powieki drżały mu i sporo czasu upłynęło, nim o tyle się uspokoił,

że zgromadził na jeden punkt poprzednio wyliczone zapasy. Dopiero kieliszek

wina przywrócił mu silnie zachwianą równowagę moralną.

Wokulski tymczasem jadł.

- No, cóż nowego? - rzekł spokojniejszym tonem pan Ignacy, trącając gościa w

kolano.

- Domyślam się, że ci chodzi o politykę - odparł Wokulski. - Będzie pokój.

- A po cóż zbroi się Austria?

- Zbroi się za sześćdziesiąt milionów guldenów ?... Chce zabrać Bośnię i

Hercegowinę.

Ignacemu rozszerzyły się źrenice.

-Austria chce zabrać?... - powtórzył. - Za co ?

-Za co? - uśmiechnął się Wokulski. - Za to, że Turcja nie może jej tego zabronić.

- A cóż Anglia?

- Anglia także dostanie kompensatę.

- Na koszt Turcji?

- Rozumie się. Zawsze słabi ponoszą koszta zatargów między silnymi.

- A sprawiedliwość? - zawołał Ignacy.

- Sprawiedliwym jest to, że silni mnożą się i rosną, a słabi giną. Inaczej świat

stałby się domem inwalidów, co dopiero byłoby niesprawiedliwością.

Ignacy posunął się z krzesłem.

- I ty to mówisz, Stasiu?... Na serio, bez żartów ?

Wokulski zwrócił na niego spokojne wejrzenie.

- Ja mówię - odparł. - Cóż w tym dziwnego ? Czyliż to samo prawo nie stosuje

się do mnie, do ciebie, do nas wszystkich ?... Za dużo płakałem nad sobą,

ażebym się miał rozczulać nad Turcją.

Pan Ignacy spuścił oczy i umilkł. Wokulski jadł.

23

- No, a jakże tobie poszło? - zapytał Rzecki już zwykłym tonem.

Wokulskiemu błysnęły oczy. Położył bułkę i oparł się o poręcz kanapy.

- Pamiętasz - rzekł - ile wziąłem pieniędzy, gdym stąd wyjeżdżał ?

- Trzydzieści tysięcy rubli, całą gotówkę.

- A jak ci się zdaje: ile przywiozłem ?

- Pięćdzie... ze czterdzieści tysięcy... Zgadłem?... - pytał Rzecki, niepewnie

patrząc na niego.

Wokulski nalał szklankę wina i wypił ją powoli.

- Dwieście pięćdziesiąt tysięcy rubli, z tego dużą część w złocie - rzekł dobitnie.