Выбрать главу

Margit Sandemo

Las Ma Wiele Oczu

Tytuł oryginalny: Skogen har många ögon

Z norweskiego przełożyła Anna Marciniakówna

ROZDZIAŁ I

Tak naprawdę to Irsę obudził zapach. Mocny, świeży, dobry zapach sosen szumiących w ten wiosenny poranek. Ów wiosenny nastrój potęgowały, rzecz jasna, ptaki wprost zanoszące się śpiewem. Nawoływania i okrzyki szpaków, wesołe rozgadanie kosów, radosny szczebiot mniejszych ptaków i gdzieś dalej ochrypły, odbijający się echem głos wrony.

Na Boga, gdzież ja jestem? pomyślała. Gdzie się podział szum samochodów z ulicy, gdzie przenikliwy zgrzyt tramwaju hamującego przy skrzyżowaniu i dławiący zapach miejskich wyziewów?

Usiadła na posłaniu. Widok ścian z nie malowanego drewna przypomniał jej wczorajszą szaloną podróż i przyjazd do tego ponurego, wymarłego miejsca w głębi lasu. Smutek znowu zalał jej serce.

W samej nocnej koszuli, boso podeszła do drzwi i otworzyła je jak szeroko. W intensywnym strumieniu słonecznego światła zeszła po schodach na majową, pokrytą rosą trawę.

Przed nią rozciągało się jezioro, jeszcze w porannym cieniu wysokiego wzgórza, a może nawet należałoby to nazwać górą, bo pas drzew kończył się w pewnym miejscu pod nagim skalnym szczytem. Letni domek, który Irsa wynajęła, znajdował się na wysuniętym w jezioro cyplu; od schodów do jeziora wiodła ścieżka wydeptana w trawie pośród majestatycznych, rzadko rosnących sosen. Z tyłu za domkiem zaczynał się gęsty las szpilkowy, pomieszany z jarzębinami i czeremchą, kwitnącą teraz i rozsiewającą duszny, gorzkawy zapach.

Trawa przy ścieżce rosła już bujnie, poprzetykana drobnymi białymi kwiatuszkami, które nieśmiało wysuwały w górę główki, żeby sprawdzić, czy lato naprawdę jest w drodze. Była to ciekawość w pełni uzasadniona, bowiem w górskiej rozpadlinie, ukrytej jeszcze w głębokim cieniu, nadal niczym gniewne ostrzeżenie zwisała zielonkawa lodowa draperia.

Wszystko tutaj było wprost nieznośnie piękne i Irsa poczuła ucisk w gardle.

Ale nigdzie, jak okiem sięgnąć, nie widać ludzkiej siedziby, nic tylko ten jej domek. Kuzyn Bjørn kocha widocznie prawdziwą samotność.

Zeszła ze schodów i brodziła po wciąż mokrej od rosy trawie. Pochyliła się powoli i pogładziła kilka jasnozielonych ździebeł.

– Hej! – powiedziała do trawy i do czarnej ziemi. – Hej! Już dawno zapomniałam, co to właściwie jest prawdziwa przyroda.

Wyprostowała się i popatrzyła na najbliższą sosnę. Drzewo było takie pełne życia, takie silne z tym skąpanym w słońcu chropowatym pniem, ze świeżymi zielonymi igłami i małymi czerwonoliliowymi pączkami, że Irsa zaczęła z nim rozmawiać.

– Pomóż mi! – mówiła, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę. – Pomóż mi!

Ale jak sosna mogłaby jej pomóc wskrzesić kogoś, kto umarł?

– Taki młody, taki przystojny… I musiał odejść. Tak niewiele mógł zrobić, czy chociaż zdążył mieć jakieś marzenia o życiu?

Irsa pogrążyła się w myślach na temat wszystkiego, co wydarzyło się w ostatnich dniach.

– Ja zwariowałam – rzekła zaszokowana. – Muszę chyba być szalona!

Mówi się, że już po noworodku można poznać, jakie będzie miał usposobienie w dorosłym życiu, czy będzie lękliwy, nerwowy i kapryśny, spokojny czy ożywiony i aktywny, dobroduszny, życzliwy ludziom czy złośliwy… Naturalnie, wpływ środowiska i zewnętrznych okoliczności również ma istotne znaczenie dla kształtowania się charakteru, ale główny ton przynosi się ze sobą na świat i on rzadko się zmienia.

Niewykluczone, że jest to prawda. W każdym razie w odniesieniu do Irsy Folling.

Irsa była pulchnym, pogodnym, serdecznym dzieckiem i chociaż w okresie dojrzewania życie nie szczędziło jej zmartwień, pozostała tą samą impulsywną, szczerą osobą, która częściej słuchała serca niż rozsądku

Zdążyła już skończyć dwadzieścia sześć lat. Była wysoka, silnie zbudowana, o rumianych policzkach, przyjazna dla wszystkich, chętna do pomocy i zadowolona, i, niestety, okropnie wykorzystywana przez swoich przyjaciół i wszystkich innych, którzy mieli z nią kontakt. „Zapytaj Irsę, ona ci na pewno pomoże”.

Swojego chłopaka jednak nie miała, co w jej matce budziło panikę.

Ale Irsa to taka dziewczyna, w której nikt się raczej nie zakochuje, to świetny kumpel, z którym można porozmawiać o wszystkim, któremu można zwierzyć smutki, również miłosne. To ona zostawała po przyjęciach dłużej, żeby pozmywać, a potem samotnie wlokła się do domu. Z nią można postępować bez żadnych ceregieli, nazywać grubaską, a w odpowiedzi spotkać tylko dobroduszny uśmiech. Chociaż z tą grubaską to przesada i zwyczajna niesprawiedliwość. Irsa tylko robiła takie wrażenie ze swoimi rumianymi policzkami i trochę zbyt masywnymi nogami. I spokojnie wysłuchiwała drobnych złośliwości na temat jej wszystkich czworonożnych przyjaciół. Irsa nie traktowała tego jak złośliwości, ona naprawdę i szczerze kochała zwierzęta.

Często zapraszano ją na różne uroczystości, święta i przyjęcia, bo dobrze było ją mieć w pobliżu. Na niej po prostu można polegać, toteż na jej barki składano chętnie wszystkie problemy i obowiązki, bowiem ona nigdy nie mówiła „nie”.

Bardzo popularna dziewczyna – i dość samotna. Bo nikt nigdy nie zapytał, czy Irsa nie ma kłopotów, czy nie dręczą jej sercowe rozterki. Nikomu nie przyszło do głowy, że ona również mogłaby czasami potrzebować rady lub pomocy. Irsa zakochana? To przecież śmieszne!

Nie była pięknością, ale przyjemnie się na nią patrzyło. Te jej dobre, głęboko niebieskie oczy, ten ładny, szeroki uśmiech, a przy tym wszystkich ogarniała swoją miłością i troskliwością. Włosy miała ciemnoblond, naturalnie kręcone, dłonie duże, prostokątne i ciepłe. Inteligentna, odznaczała się też poczuciem humoru, a zwłaszcza sporą dozą autoironii, chociaż rzadko kiedy mówiła o sobie poważnie.

Dlatego nikt nie wiedział teraz o wielkiej pasji Irsy.

Wszystko wydawało się niemożliwe i nierealne, a spadło na nią dosłownie jak uderzenie pioruna dwa dni temu i od tej chwili wypełniało jej życie dręczącym niepokojem albo przenikało raz po raz bolesną radością.

A zaczęło się w gruncie rzeczy niewinnie.

Irsa pracowała jako urzędniczka w agencji informacyjnej, nie miała tam szczególnie interesującego zajęcia, ale uważała, że to bardzo dobre miejsce pracy, pełne życia i ruchu

Dwa dni temu polecono jej dokonanie segregacji materiałów. Chodziło o wiadomości, których ze względów bezpieczeństwa lub dla ochrony rodzin nie można było opublikować, zanim policja nie wyrazi na to zgody. Uzbierała się spora ilość tych materiałów i trzeba je było skatalogować. Nudne to zajęcie zlecono właśnie Irsie.

Kiedy uporała się już z co najmniej połową, natrafiła na coś, co stało się przyczyną jej opętania.

Informacje znajdowały się w zamkniętej średniej wielkości brunatnej kopercie, do której została przypięta fotografia.

Irsa siedziała z kopertą w dłoni. Wpatrywała się w fotografię i czuła, że powoli zaczyna w niej narastać jakaś niezrozumiała radość granicząca z uczuciem niemal dręczącego szczęścia.

To się zdarza w życiu każdego chyba człowieka, że niespodziewanie spoglądamy na czyjąś twarz i ogarnia nas radość. Nie musi to mieć nic wspólnego z urodą, po prostu jest w tej twarzy coś, co przemawia do nas tak intensywnie, że bliscy jesteśmy szoku,

I tak też było teraz z Irsą. Na kopercie widniał napis: „Człowiek z lasów Grotte. Nie publikować do czasu uzyskania zgody zagranicznej policji”. Irsa odczytała napis, po czym jej wzrok przesunął się z powrotem na zdjęcie, jak przyciągany jakąś magiczną siłą.

Była to czarno-biała fotografia przedstawiająca bardzo młodego mężczyznę, raczej chłopca, szesnasto-, może osiemnastoletniego, tak jej się zdawało, o włosach chyba ciemnobrązowych, które opadały łagodnie na twarz w jakimś romantycznym, staroświeckim stylu. Rysy miał czyste, męskie, oczy lekko skośne, melancholijne. Twarz rozjaśniał niemal niedostrzegalny uśmieszek. Oczy patrzyły wprost na Irsę, jakby chciały jej coś przekazać czy może o coś ją prosiły i zwracały się właśnie do niej, jakby oboje znali się od dawna i dobrze nawzajem rozumieli.