– Więc Coleman? – upewnił się, zaskoczony i wzruszony. Ten dzień rzeczywiście okazał się wyjątkowy pod każdym względem.
– Tak, niech będzie pani Coleman. Pilar Coleman. Kiedy teraz uśmiechnęła się do niego – wyglądała jak młoda dziewczyna. Brad pocałował ją i podprowadził do grona rozbawionych przyjaciół.
– Gratuluję, Pilar – powiedziała jej matka znad kieliszka szampana. Elizabeth Graham w wieku lat sześćdziesięciu siedmiu nadal świetnie się trzymała i pracowała w Nowym Jorku jako lekarka – specjalistka z zakresu neurologii, z czterdziestoletnią praktyką. Innych dzieci poza Pilar nie miała. Jej mąż, sędzia Sądu Apelacyjnego, zginął w katastrofie lotniczej, kiedy Pilar studiowała prawo. – Zrobiłaś niespodziankę nam wszystkim.
Pilar się uśmiechnęła, lata doświadczenia nauczyły ją trzymać nerwy na wodzy i nie dać się matce rozdrażnić.
– Życie jest pełne cudownych niespodzianek – oświadczyła dyplomatycznie. Uśmiechnęła się do Brada, a nad jego ramieniem do Mariny, która matkowała jej od początku, odkąd Pilar przybyła do Santa Barbara. Zależało jej, żeby to właśnie Marina dała im ślub, bo zaprzyjaźniła się z nią na długo przedtem, za nim starsza koleżanka zasiadła na ławie sędziowskiej wspólnie z Bradem. Najpierw pracowały razem w zespole adwokackim, a dopiero potem Marina zrobiła aplikację sędziowską. Przez cały czas zastępowała Pilar prawdziwą matkę, z którą ta nie żyła w najlepszych stosunkach.
Pilar nigdy nie ukrywała, że prawie nie widywała swoich rodziców. Byli zanadto pochłonięci pracą zawodową, a ją wysłali do szkoły z internatem już jako siedmioletnią dziewczynkę. Do domu przyjeżdżała tylko na wakacje i świąteczne ferie, a wtedy rodzice głównie wypytywali, czego się ostatnio nauczyła, jak duże postępy poczyniła we francuskim i dlaczego ma takie słabe stop nie z matematyki. Wydawali się jej właściwie obcymi ludźmi, choć ojciec czasem podejmował pewne wysiłki, aby się do niej zbliżyć. Nie miał z nią jednak o czym rozmawiać, gdyż, podobnie jak matka, interesował się głównie pracą. Matka zaś wcześnie dała Pilar do zrozumienia, że sprawy jej pacjentów są dla niej nie porównywalnie ważniejsze niż problemy jedynej córki.
– Nigdy nie mogłam zrozumieć, po co oni w ogóle zdecydowali się na dziecko – zwierzyła się Bradowi już na samym początku. – Podejrzewałam nieraz, że przyszłam na świat wskutek pomyłki lub nieudanego eksperymentu medycznego. Nie spełniałam też ich oczekiwań. Ojciec ucieszył się dopiero wtedy, gdy poszłam na prawo. Pewnie po raz pierwszy uwierzył, że nie po pełnili z matką błędu, przywołując mnie na świat. Ale na uroczystość rozdania dyplomów matka i tak nie przyszła, bo nie mogła mi darować, że nie studiowałam medycyny, chociaż własnym przykładem raczej nie zachęcała mnie do tego.
W efekcie Pilar prawie całe dzieciństwo spędziła poza domem. W żartach ze swymi kolegami po fachu określała się nawet jako wychowanka instytucji publicznych, na równi z tymi jej klientami, którzy wychowali się w więzieniach. Właściwie trudno było by określić, co w większym stopniu wpłynęło na jej negatywny stosunek do instytucji małżeństwa i rodzenia dzieci – chłód uczuciowy panujący w jej rodzinie, czy też warunki, w jakich wyrosła. Nie miała bowiem pojęcia, jak powinno się wychowywać dziecko, ani nie chciała skazywać nikogo na takie dzieciństwo, jakie było jej udziałem. Kiedy poznała Brada, zaskoczył ją jego stosunek do własnych dzieci, oparty na wzajemnej szczerości, naturalności i wylewności uczuciowej. Pilar nie potrafiłaby odnosić się w taki sposób do nikogo, a zwłaszcza do dziecka. Z czasem zmniejszył się dystans między nią a dziećmi Brada, ale nadal nie chciała mieć własnych. Obecność matki na weselu przypomniała jej tylko, jak dalece rodzice ją zawiedli.
– Wyglądasz dziś uroczo, Pilar – wykrztusiła niezręcznie matka takim tonem, jakby mówiła do znajomej albo wręcz obcej osoby. Nigdy nie pozwoliła sobie na odrobinę uczuciowości, zakładając, że w ogóle miała jakieś uczucia… – Szkoda, że oboje z Bradem jesteście za starzy, żeby mieć dzieci.
Pilar spojrzała na nią ze zdziwieniem, nie wierząc własnym uszom, że takie słowa mogły wyjść z ust matki.
– I ty to mówisz? – wycedziła tak cicho, że nawet Brad tego nie słyszał. – Jakim prawem wkraczasz do naszego życia i ośmielasz się wyrokować na temat naszej przyszłości?
Marina, która przyglądała się im z daleka, nawet z tej odległości dostrzegła płomień gniewu w jej oczach.
– Wiesz równie dobrze jak ja, że z medycznego punktu widzenia nie jesteś już w wieku odpowiednim do prokreacji. – Matka mówiła chłodno, tonem zawodowej biegłości, natomiast Pilar dała się ponieść nerwom.
– Każdego dnia kobiety w moim wieku rodzą dzieci! – wybuchnęła, wściekła na siebie, że po raz kolejny dała się sprowokować. Posiadanie dziecka było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła w życiu, ale jakie prawo miała jej matka, aby z góry zakładać, że nie może, a na wet nie powinna mieć dziecka? Po tym, jak mało zrobiła dla niej przez wszystkie minione lata, mogłaby przynajmniej odczepić się od jej życia prywatnego i uszanować prawo do własnych wyborów!
– W Kalifornii może i rodzą. – Matka nie ustępowała. – Ale te dzieci trafiają potem do mnie, opóźnione w rozwoju, z zespołem Downa lub innymi deformacjami. Nie przypuszczam, abyś tego chciała.
– Tak, oczywiście, masz zupełną rację! – Pilar spojrzała jej wyzywająco w oczy. – Już ty i tato postaraliście się, żebym nigdy nie chciała mieć dzieci!
Czym prędzej wmieszała się w tłum gości, roztrzęsiona. Rozglądała się za Bradem, ale akurat odszedł z kimś na bok, sądząc pewnie, że Pilar mile gawędzi sobie z mamą.
– Dobrze się czujesz? – zagadnęła szeptem Marina, której siwe włosy ułożone były w niesforną, pełną loków fryzurę. Ta starsza dama była dla Pilar i matką, i serdeczną przyjaciółką. Chętnie dzieliła się z nią swoim doświadczeniem życiowym, bo dokonywała podobnych wyborów jak Pilar, tylko z innych powodów. Po przedwczesnej śmierci własnej matki sama wychowała dziesięcioro młodszego rodzeństwa, ale pozostała starą panną i nie dochowała się potomstwa. Ciekawym wyjaśniała, że poświęciła się karierze zawodowej, ale zawsze chętnie wysłuchiwała skarg Pilar na obojętność rodziców.
W ostatnich latach młoda kobieta miała mniej powodów do narzekań, bo Pani Doktor, jak nazywała matkę, odwiedzała ją najwyżej raz na dwa-trzy lata. Pilar niespecjalnie za nią tęskniła, bo odwiedziny mamuśki miały charakter formalny. Pod tym względem nic się nie zmieniło od czasów jej dzieciństwa. Nie były to wizyty, ale wizytacje.
– Oj, chyba Pani Doktor palnęła ci kazanie! – Marina mrugnęła porozumiewawczo.
Pilar mogła już zdobyć się na uśmiech, bo w towarzystwie Mariny nabierała lepszego mniemania o gatunku ludzkim.
– Nie, chciała się tylko upewnić, czy Brad i ja zdajemy sobie sprawę, że jesteśmy już za starzy na dzieci! – parsknęła z gorzką ironią. Nie tyle martwił ją brak potomstwa, ile raczej brak ciepłych uczuć u własnej matki.
– Myślałby kto! – zaperzyła się sędzina Goletti. – Moja mama urodziła ostatnie dziecko, kiedy miała pięćdziesiąt dwa lata.
– Chcesz mi powiedzieć, że mam równać do tego poziomu? – Pilar się roześmiała. – Tylko mi nie mów, że i mnie może to spotkać, bo chyba się zastrzelę! – W dniu własnego ślubu? Z byka spadłaś? – Marina spróbowała obrócić tę wypowiedź w żart, ale zaskoczyła Pilar kolejnym pytaniem: – A co, chcielibyście mieć dzieci?