Выбрать главу

– Mój stary kumpel. – Spróbował ją zbyć, co wydało jej się podejrzane.

– Stało się coś złego?

– Nie wiem – odpowiedział szczerze, ale z tajemniczym wyrazem twarzy.

– Przez chwilę myślałam, że to była nasza urocza Wanda! – Zaśmiała się, a Andy zrobił głupią minę.

– Nawet się bardzo nie pomyliłaś! – mruknął, nerwowo przechadzając się po pokoju.

Diana obserwowała go z niepokojem.

– Co to ma znaczyć? – spytała z przerażeniem. – Chyba nie chcesz wrobić nas znowu w jakąś matkę zastępczą? Przecież umówiliśmy się, że nie będziemy już do tego wracać, przynajmniej na razie, a może i nigdy!

W rzeczywistości nie podjęli żadnych wiążących decyzji, ale chwilami Diana wręcz uważała, że może bez dziecka byłaby szczęśliwsza?

– To co innego – wyjaśnił. Usiadł i spojrzał jej w oczy. – Jeszcze we wrześniu, kiedy dowiedzieliśmy się… to znaczy, doktor Johnston powiedział…

– …że jestem niepłodna! – dokończyła krótko i rzeczowo.

– No więc wtedy rozmawiałem z moim kolegą ze studiów, który zajmuje się pośrednictwem w sprawach adopcyjnych. Po wiedziałem mu otwarcie, że nie chcę nic robić na łapu-capu, ale interesowałoby mnie dziecko od zdrowej, wartościowej matki. Od tamtej pory zdążyłem już o tym zapomnieć, a teraz właśnie zadzwonił. Andy uważnie śledził wyraz twarzy Diany, bo nie chciał jej do niczego zmuszać, ale musieli szybko podjąć decyzję. Na dziecko czekały przecież inne bezdzietne pary i tylko po znajomości kolega Andyego chciał ich załatwić poza kolejką. Liczył, że do jutra rana powiadomią go o swojej decyzji, bo dziewczyna, która zgodziła się oddać dziecko do adopcji, mogła urodzić lada chwila.

– I co powiedział? – Diana wysłuchała spokojnie opowieści Andyego.

Matką była dwudziestodwuletnia dziewczyna, która po raz pierwszy zaszła w ciążę, ale zorientowała się o tym za późno, by ją usunąć. Zaliczała właśnie ostatni rok studiów w Stanfordzie, a jej partner studiował medycynę na Uniwersytecie San Francisco. Żadne z nich nie było przygotowane do roli rodziców. Chcą się zrzec praw do dziecka, pod warunkiem, że trafi w dobre ręce, a Eric Jones, kolega Andyego, uważał jego i Dianę za idealnych kandydatów na rodziców.

Przez całą noc dyskutowali na ten temat, wysuwając argumenty przemawiające za lub przeciw adopcji. Ostateczną decyzję podjęli dopiero nazajutrz rano.

– A jeśli jeszcze zmienią zdanie? – pytała ze strachem Diana.

– Mają do tego prawo, dopóki nie podpiszą dokumentów ostatecznego zrzeczenia się dziecka – odpowiedział szczerze Andy.

– A jak długo może trwać, zanim się zdecydują?

– Mają termin do sześciu miesięcy, ale jeśli zechcą, mogą sfinalizować to wcześniej.

– Aha, rozumiem. – Kiwała głową, jakby potwierdzała to, co mówił. – Nie, ja nie mogę pakować się w coś takiego! Wyobraź sobie, co by było, gdyby potem chcieli mi je odebrać. Naprawdę, Andy, nie mogę!…

Oczy jej wypełniły się łzami. Andy nie zamierzał wywierać na nią żadnej presji. Rozumiał doskonale jej motywy.

– W porządku, kochanie, chciałem tylko, żebyś wiedziała, jak sprawy się mają. Uważam, że byłoby nieuczciwe z mojej strony, gdybym ci tego nie powiedział.

– Wiem, ale czy mnie nie znienawidzisz, jeśli się na to nie zgodzę? Po prostu nie czuję się na siłach.

– Jak mógłbym cię znienawidzić? Myślałem tylko, że gdybyśmy chcieli adoptować dziecko, to trafia się nam wspaniała szansa. Ale nigdzie nie jest powiedziane, że musimy to zrobić. Wybór należy do ciebie.

– Dopiero co stanęłam jakoś na nogi i ledwo uratowaliśmy nasz związek, więc nie chciałabym tego zaprzepaścić.

– Rozumiem – przyznał i naprawdę ją rozumiał. Spędzili razem spokojną noc, ale gdy Andy obudził się rano – nie znalazł Diany przy swoim boku. Czym prędzej wstał i poszedł jej szukać. Znalazł ją w kuchni, w kiepskim nastroju.

– Dobrze się czujesz? – zapytał i wtedy zauważył jej bladość. Od jak dawna nie spała i czy tej nocy w ogóle zmrużyła oczy?

– Nie, wręcz fatalnie – odpowiedziała.

– Coś ci doskwiera? – zaniepokoił się i odetchnął z ulgą, kiedy z bladym uśmiechem potrząsnęła głową.

– Nie, ale chyba cholernie się boję. – Domyślił się już, o co chodzi, kiedy dokończyła myśclass="underline" – Andy, ja chcę to zrobić.

– Wziąć to dziecko? – spytał i wstrzymał oddech. On też tego chciał, ale bał się zniechęcić Dianę. Ze swej strony wiedział, że teraz, kiedy trochę już doszła do siebie, dziecko byłoby idealnym uzupełnieniem ich małżeństwa.

– Tak. Zadzwoń do tej firmy.

Była tak spięta, że ledwo mogła mówić, kiedy Andy dzwonił do Erica Jonesa w San Francisco. Usłyszał zaspany głos, chociaż była już ósma rano.

– Chcemy zaadoptować to dziecko – oświadczył zwięźle, w pełni przekonany, że postępuje słusznie. Miał tylko nadzieję, że dziecko będzie zdrowe, a jego biologiczni rodzice nie zmienią zdania w ciągu najbliższych sześciu miesięcy. Wiedział, że to by Dianę wykończyło, a przypuszczalnie zniszczyło także ich związek.

– No, to się lepiej pospieszcie! – poradził Eric, a w jego głosie dało się wyczuć zadowolenie. – Ona rodzi już od godziny. Złapiecie teraz jakiś samolot?

– Pewnie! – Andy usiłował zachować spokój. Odłożył słuchawkę, pocałował Dianę i oznajmił: – Poród się zaczął, musimy lecieć do San Francisco.

– Teraz? – Słuchała ze zdumieniem, jak łączył się z liniami lotniczymi.

– Tak, teraz! – Poprosił, aby spakowała najniezbędniejsze rzeczy ich obojga. Po pięciu minutach dołączył już do niej i jedną ręką wyrzucał z szafy to, co chciał zabrać, a drugą się golił. Diana przypatrywała się temu z uśmiechem.

– Co my najlepszego robimy? Jeszcze wczoraj wciskałam ci, że mogę doskonale obejść się bez dziecka, a dziś lecimy jak opętani do San Francisco po dzieciaka!

W którymś momencie znów obleciał ją strach, bo przyszła jej do głowy jeszcze jedna możliwość.

– A co będzie, jeśli ich znienawidzimy albo oni nas?

– Wtedy wrócimy do domu i przypomnę ci, jak mówiłaś wczoraj, że fajnie jest bez dzieci.

– Boże, w co my się pakujemy? – jęknęła, nakładając szare spodnie i czarne mokasyny Życie znów zaczęło przypominać karkołomną jazdę kolejką górską, a ona nie była wcale pewna, czy tego chce. Stopniowo zaczynała otrząsać się z odrętwienia, co było nieuniknione, bo jeśli miała pokochać to dziecko – musiała otworzyć się na tę miłość.

– Spójrz na to od jaśniejszej strony – poradził Andy, wrzucając do walizki maszynkę do golenia. – Zawsze to lepsze niż lunch w towarzystwie Wandy.

– Czy ty przynajmniej wiesz, jak cię kocham? – Zadała mu to retoryczne pytanie, podczas gdy zamykał walizkę.

– Jeśli mnie kochasz, to zapnij spodnie i włóż bluzkę.

– No, no, nie drażnij kobiety, która spodziewa się dziecka! – Włożyła jedwabną bluzkę i granatowy rozpinany sweter.

Oboje wiedzieli, że nie zapomną nigdy tych chwil w swoim życiu. W rekordowym czasie popędzili na lotnisko, zdążyli na właściwy samolot i wylądowali w San Francisco o wpół do dwunastej w południe.

Eric wytłumaczył im, jak trafić do Szpitala Dziecięcego na California Street. Zgodnie z obietnicą czekał na nich w holu.

– Wszystko przebiega według planu. – Odprowadził ich do poczekalni i tam zostawił. Andy przechadzał się nerwowo w kółko, gdy tymczasem Diana siedziała spokojnie i wpatrywała się w drzwi, choć nie miała pewności, co właściwie spodziewa się za nimi zobaczyć. Po chwili wrócił Eric w towarzystwie młodego człowieka, którego przedstawił jako Edwarda, ojca mającego się narodzić dziecka. Chłopak okazał się całkiem przystojny, a co śmieszniejsze – trochę podobny do Andyego. Atletycznie zbudowany blondyn o wyrazistych rysach rozmawiał z nimi przy jaźnie i inteligentnie. Przekazał im, że Eric wyrażał się o nich w samych superlatywach, więc razem z Jane pozytywnie zapatrują się na oddanie im dziecka.