W końcu wpłynęli na wody Morza Poludniowochińskiego. Ktoś powiedział, że tamtej nocy widział Daladę, jak unosił się na wodzie, tuż obok okrętu. Podobno wyglądał jak mały płomień świecy.
— Ale czy ten ktoś upewnił się, że to na pewno nie był płomień świecy? — zapytał Kyu.
Następnego ranka słońce wstało na czerwono. Od wschodu na horyzoncie kłębiły się czarne chmury. Widok ten przypomniał Boldowi burzę, która zabiła Timura.
Zacinał rzęsisty deszcz, a porywisty wiatr spienił powierzchnię oceanu i dął na przestrzał ciemnego luku. Bold pomyślał, że burza jest o wiele groźniejsza na morzu niż na lądzie. Pokładowy astrolog wrzeszczał coś o wielkim smoku żyjącym pod wodami morza, przez które płynęli. Podobno rozgniewał się i wielkim ogonem burzył wodę wokół nich. Bold dołączył do innych niewolników, którzy przywarli do wąskich, okratowanych okienek, i razem z nimi wypatrywał łusek, pazura czy smoczego pyska. Niestety, piana unosząca się ponad powierzchnią białej wody znacznie ograniczała widoczność. Przez chwilę Bold miał wrażenie, że dojrzał skrawek zielonego ogona znikający w białej kipieli.
Na górnym pokładzie rufowym zebrali się oficerowie i astrologowie, którzy odprawili ceremonię obłaskawienia. Słychać było, jak sam Zheng He woła do Tianfei, chińskiej bogini pomyślności na morzu.
— Niechaj smoki ciemnych wód zejdą w morskie głębiny, niech opuszczą nas i nie sprowadzają na nas klęski! Uniżenie, nabożnie i z szacunkiem ofiarujemy ten oto dzban wina, ofiarujemy raz i jeszcze raz, wylewamy to wspaniałe, wonne wino! Aby nasze żagle wypełniły się pomyślnym wiatrem, aby rejs nasz był spokojny. Niech wszystkosłyszące i wszystkowidzące waleczne duchy wiatrów i duchy pór roku, poskramiacze fal i pożeracze grzmotów, podniebni nieśmiertelni, Bóg roku i opiekunka naszego okrętu, Niebiańska Pocieszycielka, wspaniała, boska, cudowna, słuchająca, tajemnicza Tianfei, ocalą nas!
Patrząc do góry, przez przeciekające pęknięcia w deskach pokładu, Bold dostrzegł całe gromady marynarzy, którzy przyglądali się ceremonii, usiłując przekrzyczeć huk wiatru. Strażnik niewolników zawołał do nich.
— Módlcie się do Tianfei, módlcie się do Niebiańskiej Pocieszycielki, jedynej nadziei marynarza! Módlcie się o jej wstawiennictwo! Wszyscy! Jeśli nadal będzie tak wiało, to rozerwie okręt na strzępy.
— Ocal nas, Tianfei — mantrował Bold, ściskając mocno ramię Kyu, aby robił to samo, co on. Chłopak jednak nie odezwał się. Wskazał ręką na przedni maszt, który z trudem dostrzegali przez okienne kraty. Bold przyjrzał się uważnie i zobaczył coś na kształt czerwonych smug światła tańczących między masztami niczym gorejące kule, czy chińskie lampiony nieoklejone papierem, niczym ogień buchający w przestrzeń ze szczytów masztów, oświetlający spadające krople deszczu, a nawet spody czarnych chmur, które rozpruwały się ponad nimi. Nieziemskie wręcz piękno tej sceny zepchnęło w cień wszelki lęk. Bold i wszyscy inni znaleźli się poza zasięgiem strachu. Widok był tak niezwykły i porażający, że nikt na pokładzie nie przejmował się już ani życiem, ani śmiercią. Wszyscy krzyczeli i modlili się, ile sił w płucach. Z tańczących czerwonych płomieni wyłoniła się Tianfei. Jej postać jaśniała ponad nimi, a wiatr ucichł. Morze dokoła uspokoiło się. Tianfei rozbłysnęła czerwienią, po czym rozmyta się w powietrzu. Dziękczynne wołania załogi brzmiały głośniej od szumu fal. Spienione bałwany przewalały się i kotłowały, jednak już w bezpiecznej odległości od nich, w połowie drogi do horyzontu.
— Tianfei! — wykrzyknął Bold razem z innymi — Tianfei!
Zheng He stal przy balustradzie, na szerokim pokładzie rufowym i wznosił dłonie do nieba, łapiąc w nie deszcz.
— Tianfei! Tianfei! — krzyczał — ocaliła nas!
Wszyscy na pokładzie wtórowali mu. Wypełniała ich radość, tak jak przed chwilą powietrze wypełniło się czerwonym światłem bogini. Jakiś czas później znów mocno wiało, lecz wtedy już nikt się nie lękał.
5
Wymęczona przez sztorm, ocalona przez Tianfei, chińska flota skarbów wpłynęła do szerokiego estuarium. Na brzegu, za wysokim wałem widać było dachy wielkiego miasta. Już jego część, widoczna z pokładu okrętu, była większa od wszystkich miast, jakie Bold w życiu oglądał. Gdyby zebrać razem wszystkie bazary środkowej Azji, wszystkie indyjskie miasta, które Timur starł z powierzchni ziemi, wszystkie miasta widma Frengistanu, białe plaże Zanji i Kalikatu, to może zajęłyby ćwierć, a może jedną trzecią powierzchni tej ziemi pokrytej szerokim dywanem dachów, stepem dachów, ciągnącym się aż po linię wzgórz na zachodzie.
Milczący niewolnicy stali na śródokręciu, pośród radujących się Chińczyków, którzy wołali:
— Tianfei, Niebiańska Pocieszycielko, dziękujemy ci!
A inni dodawali:
— Dornie mój rodzinny, Hangzhou! Myślałem, że już nigdy cię nie ujrzę! Dornie mój, żono moja, uczto noworoczna! Jesteśmy najszczęśliwszymi ludźmi na świecie, bo odbyliśmy podróż na drugą stronę świata i udało nam się bezpiecznie wrócić! — Ich okrzykom nie było końca.
Wielkie, kamienne kotwice zarzucono w miejscu, gdzie rzeka Chien-tang wpływała do estuarium. Tam silne prądy odpływu mogły znieść na mieliznę albo wypchnąć daleko w morze każdy słabo zakotwiczony statek. Rozpoczął się rozładunek. Była to ogromna operacja. Kiedy podczas zmiany warty Bold jadł swoją porcję ryżu, stojąc pod wyciągiem z miską w dłoni, zauważył, że na brzegu nie było ani koni, ani wielbłądów, ani bawołów, ani nawet osłów czy mułów, które mogłyby pomóc nie tylko przy rozładunku, ale i przy innych robotach trwających w mieście. Zamiast zwierząt pracowali ludzie, tysiące ludzi poustawianych w niekończące się kolejki, podających sobie żywność i towary z rąk do rąk. Inni, głównie kanałem, odprowadzali śmieci i nieczystości, w tę i z powrotem, jak gdyby miasto było wielkim cesarskim organizmem, karmionym i wypróżnianym przez wszystkich poddanych jednocześnie.
Praca przy rozładunku ciągnęła się przez wiele dni. Bold i Kyu mieli okazję obejrzeć część portu Kanpu i Hangzhou, kiedy obsługiwali barki na trasie do carskich magazynów, położonych pod wielkim kompleksem, na południowym wzgórzu, gdzie setki lat temu mieściła się cesarska posiadłość. Teraz w dawnych zabudowaniach pałacowych żyli pomniejsi arystokraci, wyżsi rangą urzędnicy i eunuchowie. Po północnej stronie wzgórza ciągnęły się mury starego miasta. Był to rozległy labirynt gęsto stłoczonych, drewnianych budynków, pięcio-, sześcio-, a nawet siedmiopiętrowych. Stare domy pochylały się nad kanałami, pościel wisiała na balkonach i schła w słońcu, z niektórych dachów wyrastała zielona trawa.