— Prawda jest taka, że podoba mu się wszystko, co nie wymaga nakładu pracy — powiedziała złowrogo Kang — Musi się uczyć do egzaminów, bez względu na to, czy zostanie muzułmaninem, czy nie.
Ibrahim zgodził się z nią i obojgu im udało się zmusić Shiha do wzięcia się za naukę. Z czasem coraz mniej interesował się islamem, gdyż doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli zechciałby podążać tą ścieżką, musiałby dołożyć sobie jeszcze jeden obszerny przedmiot do i tak już długiej listy zajęć.
Oddawanie się książkom i pracy naukowej nie powinno mu sprawiać większych trudności, gdyż w jego nowym domu przede wszystkim tym się zajmowano. Kang wykorzystała moment przeprowadzki na zachód do zgromadzenia w jednym kufrze wszystkich wierszy, które miała. Zostawiwszy swoim dziewczętom większość pracy przy obróbce wełny i haftowaniu, sama spędzała dnie na przedzieraniu się przez stosy papieru. Na nowo odczytywała obszerne zwoje własnej poezji oraz wiersze przyjaciół, członków rodziny i nieznajomych, jakie zgromadziła na przestrzeni lat. Bogate i szanowane kobiety z południowych Chin niemal nałogowo pisały wiersze przez cały okres dynastii Ming i Qing. Przeglądając skromną kolekcję ich poezji, liczącą około dwudziestu sześciu tysięcy tekstów, Kang opowiadała Ibrahimowi o najczęściej pojawiających się motywach: o cierpieniu życia w konkubinacie, o fizycznym zamknięciu i wszechobecnych ograniczeniach (była zbyt dyskretna, aby wspominać o konkretnych formach, jakie czasem przybierały te praktyki, a on z kolei musiał powstrzymywać się od spoglądania na jej stopy i cały czas patrzył jej prosto w oczy). Opowiadała mu o ciężkiej i beznadziejnej harówce przez długie lata ryżu i soli, o bólu, niepokoju i uniesieniu w związku z narodzinami dziecka, o potężnym wstrząsie, jaki przeżywa dziewczyna, którą wychowywano na najdroższą ulubienicę całej rodziny tylko po to, aby zmusić ją do wyjścia za mąż i uczynić niewolnicą, na usługach obcej rodziny. Kang z przejęciem opowiadała o permanentnym rozdarciu i utracie poczucia przynależności spowodowanych takimi wydarzeniami w życiu kobiet.
— To tak, jakby reinkarnować z nietkniętym umysłem. Umrzeć i odrodzić się na niższym planie, jako preta lub juczne zwierzę, zachowując w pamięci czas, kiedy było się królową świata! W przypadku konkubin musi być jeszcze gorzej — jakby schodziło się w dół, poprzez plan zwierząt i pretów, aż do samych piekieł. A przecież konkubin jest o wiele więcej niż żon.
Ibrahim kiwał głową i zachęcił ją do spisania swoich myśli na ten temat oraz do zebrania najlepszych wierszy z jej kolekcji w antologię, na wzór Poprawnych początków Yun Zhu, wydanej niedawno w Nanjing.
— Sama mówi we wstępie — zaznaczył Ibrahim — że na każdy zachowany przez nią wiersz przypada dziesięć tysięcy tych, które musiała pominąć. A ileż z tych dziesięciu tysięcy było bardziej odkrywczych i bardziej niebezpiecznych od tego, który wybrała?
— Dziewięć tysięcy dziewięćset — odpowiedziała Kang, mimo iż uwielbiała antologię Yun Zhu.
Zaczęła więc organizować własną antologię. Ibrahim pomagał jej, kierując prośby do swoich znajomych ze środkowych Chin, ze wschodu i z zachodu o przysyłanie im wszelkiej kobiecej poezji, jaka tylko wpadła im w ręce. Z czasem projekt powiększał się, jak ryż gotowany w garnku, aż w końcu wszystkie pomieszczenia nowego kompleksu wypełniły się stosami papieru, skrupulatnie oznaczanymi przez Kang informacjami o autorstwie, prowincji, dynastii i tym podobnych. Praca ta zabierała jej większość czasu, lecz ona nie zwracała na to uwagi, przeglądając kolejne papiery. Kiedyś przyszła do Ibrahima z kartką w dłoni. — Posłuchaj — powiedziała niskim i poważnym tonem — to Kang Lanying, wiersz pod tytułem Noc przed urodzeniem mojego pierwszego dziecka. — Zaczęła czytać:
Kang spojrzała na Ibrahima, który pokiwał głową.
— Musiało się jej przytrafić to samo co nam — powiedział. — Takie chwile pokazują, że wokół nas dzieją się o wiele większe rzeczy.
W przerwach od pracy nad antologią Kang Tongbi lubiła przechadzać się po ulicach Lanzhou. Było to dla niej nowe doświadczenie. Brała ze sobą jedną służącą i dwóch największych mężczyzn, jakich zatrudniali, gęstobrodych muzułmanów z krótkimi, zakrzywionymi mieczami u pasa i razem z nimi spacerowała po mieście. Chodziła wzdłuż piaszczystego brzegu rzeki, po żałosnym rynku i otaczających go zakurzonych bazarach oraz po promenadzie na szczycie miejskiego muru, biegnącego dookoła starej części miasta, skąd roztaczał się doskonały widok na południowy brzeg rzeki. Kupiła sobie kilka rodzajów tak zwanych „motylich butów”, które idealnie pasowały na jej drobne stopy, lecz były nieco dłuższe, przez co nadawały jej stopom normalny wygląd, a ponadto, w zależności od fasonu i użytych materiałów, zapewniały dodatkową ochronę i lepszą równowagę. Kupowała więc wszystkie modele tych butów, jakie tylko znalazła na bazarach, a każda kolejna para była inna od pozostałych. Pao miała jednak wrażenie, że motyle buty wcale nie pomagały pani w chodzeniu — nadal była powolna, a jej drobny chód wcale się nie zmienił. Mimo to Kang wolała chodzić pieszo, niż być noszoną w lektyce i najwyraźniej nie przeszkadzał jej suchy i surowy klimat miasta, w którym było albo za gorąco, albo za zimno i zawsze wietrznie. Przechadzała się niespiesznie, przyglądając się wszystkiemu z największą uwagą.
— Dlaczego zrezygnowała pani z lektyki? — narzekała Pao, kiedy pewnego dnia wracały zmęczone do domu.
Kang odpowiedziała jej tylko:
— Dziś rano przeczytałam coś takiego: „Wielkie zasady mają wagę tysiąca lat, upływające życie zaś lekkie jest jak ziarnko ryżu”.
— Nie dla mnie.
— Ty masz przynajmniej sprawne stopy.
— To nie prawda. Są duże, ale bolą tak samo. Nie mogę wprost uwierzyć, że pani nie chce lektyki.
— Droga Pao, trzeba przecież mieć jakieś marzenia.
— No nie wiem. Jak mawiała moja matka, namalowanym ciastkiem ryżowym nigdy się nie najesz.
— Mnich Dogen zawsze odpowiadał na to stare przysłowie tak: „Bez namalowanego głodu nigdy nie staniesz się prawdziwym człowiekiem”.
Każdego roku podczas buddyjskiego i muzułmańskiego święta zrównania wiosennego wybierali się nad jezioro Qinghai. Tam, nad brzegiem turkusowego przestworu, odnawiali swoje życiowe przysięgi, palili kadzidła i papierowe pieniądze i modlili się, każdy na swój sposób. Kang była upojona wycieczką, a po powrocie do Lanzhou z niebywałą energią zabrała się ponownie do pracy. Wcześniej, w Hangzhou, służący byli zaskoczeni, jeśli ich pani zajmowała się czymś bezustannie, teraz jednak ogarnęło ich przerażenie. Każdego dnia brała na siebie tyle pracy, że dla normalnego człowieka starczyłoby na tydzień.
Tymczasem Ibrahim nadal pełnił swoją misję na rzecz wielkiego pojednania dwóch religii, które na ich oczach zaczęły się ścierać w Gansu. Korytarz Gansu to szeroka przełęcz między wschodnią i zachodnią połową świata. Od niepamiętnych czasów ciągnęły tędy długie karawany wielbłądów, zmierzające do prowincji Shaanxi i na zachód, w stronę Pamiru, a teraz dołączyły do nich niekończące się łańcuchy wozów zaprzężonych w woły i nadciągających głównie z zachodu, lecz również i ze wschodu. W okolicy zaczęli osiedlać się zarówno Chińczycy, jak i muzułmanie. Ibrahim chętnie rozmawiał z przywódcami poszczególnych frakcji, zbierał od nich teksty i studiował je, wysyłał listy do uczonych na całym świecie i wiele godzin dziennie zapisywał kolejne strony w swoich księgach. Kang pomagała mu w tej pracy, tak jak i on pomagał jej, lecz wraz z upływem kolejnych miesięcy, kiedy oboje zaobserwowali zaognienie regionalnych konfliktów, jej pomoc zaczęła coraz częściej przybierać formę krytyki, a czasem nawet presji na jego poglądy, co zawsze jej wypominał, kiedy był zmęczony i nieskory do zażartej dyskusji.