— Można by, ale Półwysep Rzymski jest w pełni zasiedlony.
— Wenecja też?
— Nie. Nadal jest pusta, Ekscelencjo. Często nawiedzają ją powodzie, a zaraza zebrała tam wyjątkowo bogate żniwo.
Selim wydął usta.
— Nie bardzo… ach, nie lubię wilgoci.
— Rozumiem, Ekscelencjo.
— No cóż, będziemy musieli walczyć z nimi na naszej ziemi. Przekażę moim żołnierzom, że najcenniejsze ćwierć grana ich jestestw, ich dusze, wzniosą się do Raju Dziesięciu Tysięcy Lat, jeśli umrą w obronie Wysokiej Porty. Będą tam żyć, tak jak ja żyję tutaj. Wyjdziemy na spotkanie najeźdźcom w cieśninach.
— Tak jest, Ekscelencjo.
— Zostaw mnie teraz samego. Indyjska marynarka nie pojawiła się jednak na Morzu Egejskim, lecz na Morzu Czarnym. Na Morzu Osmańskim stłoczyły się małe, czarne statki bez żagli, za to z kołami młyńskimi przy obu burtach i z kominami sterczącymi z ich czarnych pokładów, z których buchały kłęby białego dymu. Statki wyglądały jak pływające piece hutnicze i zdawać by się mogło, że powinny tonąć jak kamienie. A jednak nie tonęły. Zasnuwając wszystko gęstym dymem, przepłynęły przez słabo strzeżoną cieśninę Bosfor i, wysadziwszy w powietrze nabrzeżne baterie, zakotwiczyły w pewnej odległości od wybrzeża Wysokiej Porty. Stamtąd ostrzelali Pałac Topkapi oraz skromną gwardię honorową, broniącą tamtej strony miasta, od dawna zaniedbanej pod względem militarnym, gdyż od wieków nikt nie odważył się zaatakować Konstantynopola. Pojawienie się wrogów od strony Morza Czarnego zaskoczyło wszystkich.
Tak czy inaczej, byli teraz na miejscu i tak długo ostrzeliwali broniące się wojska, aż zapadła całkowita cisza. Następnie rozpoczęli ostrzał pałacowych murów i resztek baterii rozsianych po całym Złotym Rogu. Mieszkańcy miasta chowali się w domach i w meczetach albo uciekali z miasta na wieś, na drugą stronę Muru Teodozjusza. Po niedługim czasie miasto opustoszało. Na ulicach pozostała jedynie garść młodych mężczyzn, przyglądających się oblężeniu, a kiedy wydawało się, że stalowa flota nie zamierza więcej bombardować miasta, lecz tylko Pałac Topkapi, zdewastowany pomimo wzmocnionych murów, na ulice wyszło jeszcze więcej ludzi.
Wkrótce sułtan wezwał Ismaila do ostrzeliwanego pałacu. Lekarz zapakował do skrzyń całe stosy papierów, jakie zgromadził przez ostatnie lata: wszystkie notatki, historie chorób, szkice, próbki i okazy. Najchętniej wysłałby to wszystko do medresy medycznej w Nsarze, gdzie mieszkało i pracowało wielu jego zaufanych korespondentów, albo dó Trawankoru, kraju ich najeźdźców, gdzie również miał swoich medycznych korespondentów.
Teraz nie było jednak możliwości zrealizowania żadnej przesyłki, zostawił pakunki w swoim gabinecie, dołączył do nich notatki z opisem zawartości każdej ze skrzyń i pustymi ulicami udał się w stronę Wysokiej Porty. Był słoneczny dzień, z wielkiego, niebieskiego meczetu dobiegały głosy, lecz oprócz psów, na zewnątrz nie było nikogo, jak gdyby nastał dzień Sądu Ostatecznego, a Ismail został gdzieś daleko z tyłu.
Dla pałacu był to prawdziwy dzień sądu, pociski spadały na niego co kilka minut. Ismail wślizgnął się do środka zewnętrzną bramą, skąd zabrano go prosto do sułtana, który najwyraźniej był szczerze rozbawiony rozwojem wydarzeń, jak gdyby wszystko dookoła było jednym wielkim lunaparkiem. Selim III stał na najwyższej wieży Topkapi, skąd miał doskonały widok na bombardującą ich flotę i obserwował oblężenie przez długi, srebrny teleskop.
— Dlaczego te żelazne statki nie toną? — zapytał Ismaila. — Przecież one muszą być ciężkie jak skrzynie ze zlotem.
— W ich kadłubach zgromadzone jest powietrze, które pozwala im swobodnie unosić się na powierzchni — odpowiedział lekarz, robiąc przepraszającą minę z powodu niedoskonałości własnej odpowiedzi. — Gdyby udało się poprzebijać te kadłuby, cała flota zatonęłaby szybciej niż statki drewniane.
Działo na jednym ze statków właśnie wypaliło, wyrzucając z siebie długą smugę dymu, a kadłub wyraźnie przechylił się na bok. Armaty strzelały nieustannie jedna po drugiej, z każdego statku po kolei. Były to niewielkie jednostki, jak duże dawy, pływające po zatoce, przypominające gigantyczne wodne robale.
Jeden z pocisków eksplodował w dole, tuż przy pałacowym murze po ich lewej stronie. Ismail poczuł pod stopami wstrząs. Westchnął.
Sułtan spojrzał na niego.
— Co, strach cię obleciał?
— Tak jakby, Ekscelencjo. Sułtan uśmiechnął się pod nosem.
— Chodź, pomożesz mi zdecydować, co zabrać. Będę potrzebował tylko tego, co najcenniejsze. — Po chwili zauważył coś na niebie. — Co to takiego? — Przyłożył oko do teleskopu. Ismail spojrzał do góry. Na niebie unosiła się czerwona plama, która dryfowała z wiatrem ponad miastem i wyglądała jak wielkie, czerwone jajo.
— Tam wisi jakiś kosz! — Wykrzyknął sułtan. — A w koszu siedzą ludzie! — Roześmiał się. — Ci to rzeczywiście noszą się wysoko!
Ismail przysłonił oczy dłonią.
— Czy mógłbym spojrzeć przez lunetę, Ekscelencjo?
Pod białymi, pierzastymi chmurami płynęła w ich stronę czerwona plama.
— Ciepłe powietrze unosi się do góry — powiedział zaskoczony Ismail, kiedy w końcu do niego dotarło. — Muszą tam mieć jakiś źródło ciepła, koksiak albo niewielki piec. Powietrze nagrzane od płomieni unosi się i gromadzi w worku powyżej, w ten sposób całość wzlatuje w powietrze i leci z wiatrem. Sułtan znów się uśmiechnął.
— Wspaniale — zabrał Ismailowi lunetę — nie widzę jednak żadnych Płomieni.
— To musi być niewielki ogień, w przeciwnym razie worek mógłby się zapalić. Pewnie mają jakiś specjalny mały piec opalany węglem drzewnym, którego z tej odległości nie widać. Jeśli będą chcieli wylądować, wtedy przygaszą ogień i opadną miękko na ziemię.
— Też tak chcę — oznajmił sułtan. — Dlaczego nie zbudowałeś dla mnie czegoś takiego?
— Nie pomyślałem o tym.
Teraz sułtan był już w wyjątkowo dobrym humorze. Czerwona, rosnąca plama, sunęła w ich stronę.
— Miejmy nadzieję, że wiatr poniesie ich gdzie indziej — zauważył Ismail.
— Nic podobnego! — zawołał suitan. — Chcę zobaczyć, co jeszcze potrafią.
Jego życzenie wkrótce się spełniło. Latający worek unosił się teraz nad pałacem, tuż pod chmurami, na chwilę nawet zniknął w jednej z nich, co najmocniej uświadomiło Ismailowi fakt, iż ten wynalazek naprawdę latał w powietrzu jak ptak!
— Zestrzelić ich! — krzyczał rozentuzjazmowany sułtan. — Zestrzelić ten worek!
Straż pałacowa spróbowała swoich sił, lecz ostatniej armaty ocalałej na zburzonym murze nie dało się ustawić pod takim kątem, aby strzał dosięgnął czerwonego celu. Do dzieła przystąpili więc muszkieterowie. Rozległy się tępe trzaski muszkietów, a po nich krzyki sułtana. Gryzący dym spalanego prochu strzelniczego wypełnił powietrze, mieszając się z zapachem cytrusów, jaśminu i gęstego kurzu. Lecz z tego, co zdołali dostrzec, wynikało, że ani kosz, ani worek nie został trafiony. Sądząc po maleńkich twarzach wyglądających znad. krawędzi kosza, owiniętych grubymi, wełnianymi szalami, cel znajdował się poza zasięgiem broni, pomyślał Ismail.
— Kule nie sięgają tej wysokości — powiedział.
Lecz ta sama wysokość wcale nie przeszkadzała pilotom zrzucać z góry różnych przedmiotów. Ludzie w latającym koszu pomachali tym na dole, a po chwili na tle nieba pojawił się spadający czarny punkt, jak pikujący jastrząb, nadzwyczaj zbity i szybki jastrząb, który wbił się prosto w dach jednego z wewnętrznych budynków i eksplodował, rozsiewając odłamki dachówek po całym podwórzu i ogrodzie.