Z powietrza ląd okazał się być plaski. Rozciągał się na ogromną odległość, aż po sam horyzont i po zielone wzgórza na północnym wschodzie Południu. Po zachodniej stronie rozpościerała się niebieska plama oceanu, a słońce odbijające się od jego powierzchni lśniło jak złoto na błękitnej ceramice. Wszystko, co znajdowało się pod nimi, było teraz mniejsze, lecz nadal wyraźne. Drzewa wyglądały jak zielone kłaczki wełny, a cały widok przypominał panoramę z perskiej miniatury, rozłożoną w przestrzeni pod nimi i olśniewająco przyozdobioną. Pola ryżowe otaczał wijący się szpaler palm kokosowych, a dalej był sad z małymi drzewami, sadzonymi w równych rzędach, który wyglądał z góry jak gęsto tkany materiał, rozciągnięty aż po linię ciemnozielonych wzgórz na wschodzie.
— Co to za gatunek drzew? — zapytał Ismail.
Odpowiedzi udzielił mu Kerala, gdyż, jak się okazało, to na jego rozkaz założono większość sadów, jakie teraz widzieli.
— Sady zajmują część terenów miejskich i przeznaczone są pod uprawę drzew, z których otrzymujemy olejki eteryczne, które z kolei wymieniamy na towary, docierające do nas z całego świata. Kiedy szliście z Bhaktą na górę, musiałeś pewnie poczuć zapach niektórych z nich. Wetiweria, costus, waleriana i arcydzięgiel, mamy też krzewy: keruda, lotes, kadam, parijat i królową nocy. Trawy: palczatkę cytrynową i szczetną, trawę imbirową i pamarose. Kwiatyjak sam widzisz: tuberozy, róże, jaśmin, frangipani, a z ziół miętę pieprzową i dlugolistną, patchouli i bylicę, natomiast tam daleko w lasach znajdują się gaje drzew sandałowych i aquilarii. Wszystkie te rośliny rozmnażamy, sadzimy, uprawiamy, zbieramy i przetwarzamy, a następnie pakujemy w worki czy flakony i sprzedajemy do Afryki, Firanii, Chin, a nawet do Nowego Świata, gdzie wcześniej nie znano perfum ani tak silnych medykamentów. Wielu zachwyca się naszym towarem i pragnie go coraz więcej. Ostatnio wysłałem moich ludzi w świat w poszukiwaniu nowych surowców, chcę się przekonać, co jeszcze możemy hodować i uprawiać. Jeśli coś się przyjmuje, powiększamy uprawę, a otrzymane z niej olejki sprzedajemy na całym świecie. Zapotrzebowanie jest tak duże, że aż trudno nadążyć z produkcją. Do Trawankoru płynie rzeka złota, a my w zamian otulamy całą Ziemię cudną wonią naszych perfum.
Kiedy lina łącząca ich z ziemią naprężyła się, kosz lekko zawirował. Pod nimi leżało serce królestwa — Trawankor z lotu ptaka albo z perspektywy Boga. Ziemie nad zatoką zasłane były dachami, drzewami, dokami i nitkami dróg — wszystko tak małe, jak zabawki księżniczki — i choć wielkością miasto ustępowało Konstantynopolowi, to i tak było wystarczająco duże, o wiele zaś bogatsze w naturalne skupiska lasów, w większości nienaruszonych przez budynki i ulice. Jedynie w okolicach nabrzeża było więcej dachów niż drzew.
Tuż ponad nimi przepłynęła ciężka, burzowa chmura, która popłynęła z wiatrem w głąb lądu. Znad odległego oceanu sunął ku nim długi rząd wysokich białych i marmurkowych chmur.
— Dzisiaj będziemy musieli zejść wcześniej — rzekł Kerala do pilota, który skłonił się i sprawdził piec.
Ponad nimi zaczęło krążyć stado zaciekawionych sępów. Pilot krzyknął na nie, a po chwili z torby leżącej na dnie bambusowego kosza wyciągnął dubeltówkę. Jak sam przyznał, nigdy czegoś takiego nie doświadczył, ale za to nie raz słyszał o ptakach, które spadały prosto z nieba i przebijały jedwabny worek. Pewnie chodziło o jastrzębie, broniące swego terytorium, gdyż sępy nie byłyby aż tak odważne. Tak czy inaczej nie mogli dać się im zaskoczyć.
Kerala roześmiał się, spojrzał na Ismaila i wskazał na kolorowe, wonne pola.
— Właśnie taki świat możesz pomóc nam stworzyć — powiedział — kiedyś wyjdziemy w świat, a nasze sady i ogrody sięgną wszystkich horyzontów, zbudujemy drogi poprzez góry i pustynie, zagospodarujemy górskie stoki i nawodnimy wyschnięte ziemie, ogród nasz będzie wielki i zapanuje powszechny dobrobyt. Nie będzie już więcej imperiów ani królestw, nie będzie kalifów, sułtanów, emirów, chanów ani zamindarów, żadnych królów, królowych i książąt, żadnych kadich, mułłów i ulemów, nie będzie niewolnictwa i ciemiężenia, własności i podatków, bogatych i biednych, zabijania, okaleczania, torturowania i karania śmiercią, nie będzie strażników ani więźniów, generałów, żołnierzy, wojsk i marynarek. Upadnie patriarchat, upadną klany i kasty, nie będzie już więcej głodu ani cierpienia ponad to, które przynosi człowiekowi jego życie z racji narodzenia się i konieczności śmierci. Dopiero wtedy przekonamy się, jakim to stworzeniem tak naprawdę jest człowiek.
3. Złota Góra
W dwunastym roku panowania cesarza Xianfeng wielka woda zalała Złotą Górę. Deszcz zaczął padać trzeciego miesiąca jesieni, kiedy to na tej części wybrzeża Yingzhou rozpoczynała się pora deszczowa, i padał nieustannie aż do drugiego miesiąca wiosny. Przez pół roku lało codziennie, a nierzadko rzęsiście i ulewnie, zupełnie jak w tropikach. Jeszcze przed półmetkiem tamtej zimy wnętrze wielkiej doliny centralnej w Złotej Górze wypełniło się wodą, tworząc płytkie jezioro, długie na 1500 li i szerokie na 300 li. Brązowa woda spływała spomiędzy zielonych wzgórz okalających deltę prosto do dużej zatoki i dalej przez Złotą Bramę do oceanu, w którym rozchodziła się błotnistą plamą, sięgającą daleko, aż po wyspy Penglai. Wody schodziły prędkim nurtem, do czego przyczyniał się odpływ i wysoki stan rzek, to wszystko było jednak za mało, aby opróżnić wielką dolinę. Chińskie miasta, wsie i gospodarstwa, założone na jej płaskim dnie, woda załata po dachy. Ludzie musieli opuścić domy i szukać schronienia na wyżej położonych terenach, na nabrzeżnym paśmie górskim albo u podnóża Złotych Gór. Większość zeszła do legendarnego miasta Fangzhang, a mieszkańcy wschodniej części doliny uciekali ku podnóżom gór. Wspinali się po stromych nasypach kolejowych i traktach dla wozów, prowadzących przez sady jabłoniowe i winnice, a dalej wzdłuż krawędzi głębokich kanionów, wcinających się w płaskowyż. Tam też natknęli się na niewielką grupę Japończyków, którzy od lat zamieszkiwali tę część pogórza.
Wielu z nich dołączyło do japońskiej diaspory zaraz po podbiciu Nipponu przez chińską armię cesarza Yung Chenga, mniej więcej sto dwadzieścia lat wcześniej. To oni jako pierwsi rozpoczęli uprawę ryżu w centralnej dolinie, lecz wystarczyły dwa pokolenia, żeby dolina po brzegi wypełniła się chińskimi imigrantami, tak jak teraz wypełniła się wodą. Większość Japończyków nisei i sansei przeniosła się wyżej na pogórze, gdzie poszukiwali złota, uprawiali winogrona lub jabłonie. Zetknęli się tam ze sporą grupą starców, ukrywających się przed epidemią malarii, która zabiła większość ich społeczności. Japończycy połączyli się z ocalałymi, a później z innymi starcami przybyłymi ze wschodu i wszyscy razem, przy użyciu wszelkich dostępnych metod oprócz pospolitego ruszenia, odpierali kolejne próby wtargnięcia Chińczyków na tereny pogórza. Musieli się bronić, gdyż zostali przyparci do muru. Za linią Złotych Gór zaczynały się, dzikie, alkaliczne pustynie, na których życie było niemożliwe.
Nagłe pojawienie się tak wielu uciekających przed żywiołem chińskich rolników i ich rodzin nie było zbyt radosnym wydarzeniem dla tych, którzy mieszkali tam od lat. Pogórze zbudowane było z wielu pochyłych plateau, piętrzących się ku wysokim górom i poprzecinanych głębokimi, gęsto zalesionymi i postrzępionymi wąwozami, których dnami płynęły rzeki. Zarośnięte niedźwiedzim gronem kaniony były dla chińskich władz przeszkodą nie do pokonania, w związku z tym wiele japońskich rodzin znajdowało tam schronienie i utrzymywało się z płukania złota i pracy w niewielkich odkrywkach. Chińska kampania budowy dróg objęła swym zasięgiem większość górskich plateau, lecz kaniony, pomimo obecności chińskich poszukiwaczy złota, nadal pozostawały w rękach Japończyków — niczym Hokkaido na wygnaniu, wciśnięta między dolinę zajętą przez Chińczyków i wielką pustynię należącą do rdzennych mieszkańców Nowego Świata, który powoli zapełniał się chińskimi hodowcami ryżu, brodzącymi po kolana w wodzie.