Kiyoaki płynął na wschód. Łódź podskakiwała swobodnie na falach, a od czasu do czasu musieli wybierać z niej wodę. Cały świat nagle stal się morskim bezkresem. Raz, poprzez prześwit w niskich chmurach na zachodzie Kiyoaki dojrzał nabrzeżny łańcuch górski — byli znacznie bliżej niż się spodziewał. Prąd w wysokiej wodzie musiał znosić ich na zachód.
Kiedy zapadał zmrok, przepłynęli obok następnej zalesionej wysepki.
— To ta sama wyspa! — powiedziała dziewczyna.
— Rzeczywiście tak wygląda. Wiatr znów się wzmagał, niczym bryza od delty, która zawsze przynosiła orzeźwienie w trakcie suchych i gorących letnich dni. Fale rosły coraz wyżej i gwałtownie uderzały o drewniane burty, rozpryskując się na płóciennym zadaszeniu i zalewając im stopy. Teraz już musieli wylądować gdzieś na suchym lądzie, gdyż łódź w każdej chwili mogła zatonąć.
Kiyoaki dobił do brzegu, gdzie od razu zaatakowała ich nowa fala insektów i innych stworzeń. Chinka klęła z zadziwiającą płynnością i odtrącała dłonią co większe zwierzęta, próbujące zbliżyć się do dziecka. Do wszystkich mniejszych stworzeń trzeba było się po prostu przyzwyczaić. Wyżej, wśród rozłożystych koron dębów, gęsto porastających dolinę, rozsiadło się niewielkie stado smętnych makaków, które przyglądały się im z wysokości. Kiyoaki przywiązał łódź do gałęzi, zszedł na ląd i na grząskim biocie między korzeniami rozłożył przemoknięty pled. Następnie ściągnął z łodzi płócienny dach i okrył nim dziewczynę i jej dziecko. Brzegi płótna przycisnął do ziemi ciężkimi gałęziami i wczołgał się pod zadaszenie, gdzie wspólnie z robactwem, wężami i gryzoniami mieli spędzić długą noc. Trudno było im zasnąć.
Następny poranek był tak samo deszczowy jak i większość poprzednich. Kobieta ułożyła córeczkę między sobą i Kiyoakim, aby nakarmić ją i ochronić przed szczurami. Pod płóciennym dachem było cieplej niż na zewnątrz. Kiyoaki bardzo chciał rozpalić ogień i usmażyć kilka wiewiórek i węży, ale wszystko dookoła zamokło.
— Myślę, że moglibyśmy się już zacząć zbierać — powiedział. Wyszli na zewnątrz, gdzie przywitała ich zimna mżawka i zeszli z powrotem do łodzi. Kiedy Kiyoaki odbijał od brzegu, z drzew zeskoczyło dziesięć makaków, które wdrapały się do łodzi i dołączyły do ludzi. Dziewczyna krzyczała, przykrywając dziecko koszulą, kuląc się nad nim i obserwując uważnie małpy. Te z kolei siedziały w łódce jak pasażerowie, ze wzrokiem wbitym w dno łodzi lub skierowanym gdzieś daleko w padający deszcz, jakby udawały, że myślą o czymś zupełnie innym. Wystraszyła jedną z nich, a ta odskoczyła.
— Zostaw je — powiedział Kiyoaki. Te makaki pochodzą z Japonii. Chińczycy ich nie lubią i ciągle narzekają na nie w Yingzhou.
Tak też błąkali się po tym wielkim, powodziowym morzu. Dziewczyna i dziecko byli cali pogryzieni przez pająki i pchły i wyglądali jak dwa martwe ciała. Po jakimś czasie małpy zaczęły ich iskać, zjadając część znalezionych insektów, a resztę wyrzucając za burtę.
— Nazywam się Kiyoaki.
— A ja jestem Peng-ti — odpowiedziała młoda Chinka, strącając z dziecka żyjątka i ignorując małpy.
Odciski na dłoniach Kiyoakiego znów dawały mu się we znaki, lecz po chwili ból przeszedł. Skierował łódź na zachód, poddając się prądowi, który i tak zaniósł ich daleko w tę stronę.
Z mżawki wyłoniła się nagle mała żaglówka. Kioaki krzyknął w jej stronę, budząc ze snu dziewczynę i dziecko, lecz ludzie na łódce już wcześniej ich zauważyli i teraz żeglowali ku nim.
Na pokładzie było dwóch japońskich marynarzy. Pengti przyglądała się im, mrużąc oczy.
Jeden z nich zwrócił się do rozbitków, żeby wdrapali się do ich łodzi.
— Ale małpy zostają — dodał mężczyzna ze śmiechem.
Peng-ti podała im dziecko, chwyciła się burty i wspięła na pokład żaglówki.
— Macie szczęście że to tylko małpy — powiedział drugi mężczyzna. — Powyżej północnej doliny, w okolicach Black Fort, ciągną się rozległe niezagospodarowane tereny górskie, tam to dopiero ciągnęło zwierząt, nie to co tu. Ludzie pozamykali wszystkie bramy. To jednak na niewiele się zdało, bo dla niedźwiedzi brunatnych i grizzly mury nie stanowią żadnej przeszkody. Zaczęto więc do nich strzelać, to znowu magistrat zakazał, bo można było stracić całą amunicję, a i tak w mieście pełno byłoby niedźwiedzi. Po jakimś czasie największym grizzly udało się sforsować bramę, wtedy do miasta wdarły się wilki i łosie, cała przeklęta flota Hsu Fu nagle spacerowała po ulicach Black Fort. Ludzie przestali wychodzić z domów i pozamykali się na strychach — mężczyzna śmiał się na samą myśl o tych wydarzeniach.
— Jesteśmy głodni — powiedziała Peng-ti.
— Na takich też mi wyglądacie — odpowiedzieli.
— Kierowaliśmy się na wschód — napomknął Kiyoaki.
— A my na zachód.
— Świetnie — rzuciła Peng-ti. Ciągle padało. Minęli następne skupisko drzew, porastających lekkie wypiętrzenie terenu, który niedawno znalazł się pod wodą. Na gałęziach i konarach, niczym stado małp, siedział tuzin smętnych i przemokniętych Chińczyków, którzy jeden po drugim wskakiwali do żaglówki. Z ich opowieści wynikało, że siedzieli tam od sześciu dni, a fakt, że uratowali ich Japończycy, najwidoczniej nie robił na nich większego wrażenia.
Żaglówka i przywiązana do niej łódź wiosłowa popłynęły dalej, niesione przez brązowy nurt biegnący między zielonymi wzgórzami zasnutymi mgłą.
— Płyniemy teraz do miasta — odezwał się sternik — to jedyne miejsce z nadal bezpiecznym nabrzeżem. Poza tym chcielibyśmy się w końcu wysuszyć i zjeść prawdziwy obiad w Japantown.
Żeglowali dalej po smaganej deszczem tafli błotnistej wody. Tereny delty i znajdujące się tam wyspy, otoczone wałami, leżały teraz pod wodą. Cała okolica zamieniła się w ogromne, brązowe jezioro, z którego gdzieniegdzie wystawały rzędy koron drzew, na podstawie których żeglarze potrafili określić swoje położenie. Wskazywali rękami na kolejne zielone linie na wodzie i dyskutowali o nich z wielkim ożywieniem. Ich płynna, japońska mowa wyraźnie odróżniała się od kiepskiej chińszczyzny.
W końcu dopłynęli do wąskiej cieśniny o stromych i skalistych ścianach, a jako że wiatr wiał w górę Wewnętrznej Bramy, jak domyślał się Kiyoaki, opuścili żagiel i popłynęli swobodnie z prądem, aby utrzymać się w jego najszybszej części. Prąd zakręcał długim łukiem na południe i obiegał wzgórza, za którymi kończyła się cieśnina, a zaczynał szeroki przestwór Złotej Zatoki, teraz brązowej, spienionej i rozkołysanej, okolonej pasmem wzgórz, które znikały pod niskim sufitem szarych chmur. Kiedy przecinali zatokę, kierując się prosto na miasto, chmury stopniowo rzedły, a po jakimś czasie nad skalistym grzbietem wyrastającym z północnego półwyspu, unosiło się już tylko kilka jasnych pasm. Słabe światło padło na gęstą plątaninę dróg i domów i zalało cały półwysep, aż po szczyt Tamlpi. Pośród ogólnie panującej szarzyzny niektóre okolice lśniły teraz bielą, srebrem i grafitem.
Zachodnią część zatoki, leżącej zaraz na północ od Złotej Bramy, przegradzało kilka mniejszych półwyspów, które wcinały się w wody i były gęsto zabudowane; w gruncie rzeczy były to jedne z najbardziej ruchliwych dzielnic w okolicy, ulokowanych na przylądkach trzech niewielkich, naturalnych portów. Środkowy z nich był największy, był to port handlowy, a półwysep po jego południowej stronie dostarczał zaopatrzenie do Japantown, miasta magazynów, warsztatów i dzielnic pracowniczych. To właśnie tu, jak mówili wcześniej marynarze, pływające przystanie i keje były w nienaruszonym stanie i cały czas normalnie funkcjonowały, jakby dolina centralna wcale nie była zatopiona. Jedynie brudna, błotnista woda w zatoce świadczyła o tym, że coś się zmieniło. Kiedy zbliżali się do przystani, małpy stłoczone na lodzi wiosłowej zaczęły zdradzać zaniepokojenie. Dla nich było to nie tyle wejście z deszczu pod rynnę, co z deszczu prosto na patelnię, więc ostatecznie jedna z nich wyskoczyła za burtę i rozpryskując wodę wokół siebie, popłynęła w stronę wyspy majaczącej na południu. Pozostałe od razu popłynęły za nią, kontynuując swoją dziwną rozmowę, którą rozpoczęły, będąc jeszcze na pokładzie.