— Dlatego właśnie nazywają ją Wyspą Małp — odezwał się kapitan żaglówki.
Dobili do środkowego portu. Pośród ludzi stojących na kei znajdował się też chiński sędzia pokoju, który, ze wzrokiem wbitym w ziemię, zapytał:
— Nadal wszystko zalane?
— Zalane, a do tego wciąż nie przestaje padać.
— Ludziom pewnie zaczyna doskwierać głód.
— Niestety.
Chińczycy wdrapali się na keję i podziękowali marynarzom, którzy pomagali właśnie wysiąść Kiyoakiemu, Peng-ti i jej dziecku. Sternik postanowił udać się wraz z nimi i sędzią pokoju do biura uchodźców z Wielkiej Doliny zorganizowanego w budynku urzędu celnego, na tyłach przystani. Tam też wszystkich spisano, imiona, miejsca zamieszkania przed powodzią, miejsce pobytu rodziny, sąsiadów, jeśli było znane — wszystko notowano. Następnie urzędnicy wręczyli im bony, które mogli wymienić na łóżka w budynkach urzędu imigracyjnego, na wyspie pośrodku zatoki.
Sternik potrząsnął głową. Kompleks ten wzniesiono jako kwarantannę dla imigrantów narodowości innej niż chińska, którzy ściągali do złotej Góry pięćdziesiąt lat wcześniej. Dookoła zabudowań ciągnął się wysoki plot z drutem kolczastym, a wewnątrz mieściły się sale sypialne, Podzielone na część dla mężczyzn i dla kobiet. Teraz znalazła tam schronienie duża część powodzian, którym udało się dopłynąć do zatoki. Byli to w większości Chińczycy, przymusowo wysiedleni z doliny, lecz ludzie zajmujący się obiektem nadal utrzymywali jego więzienny charakter, do jakiego przywykli przez lata pracy z imigrantami. Uchodźcy z doliny uskarżali się na panujące tam warunki i starali się jak najszybciej przejść oczyszczenie, by móc zamieszkać u swoich tutejszych krewnych lub przenieść się na wybrzeże, albo nawet wrócić do zatopionej doliny i czekać na opadnięcie wody. Wkrótce pojawiły się informacje o przypadkach zachorowań na cholerę. Gubernator prowincji ogłosił stan wyjątkowy, co dawało mu wystarczającą władzę do działania bezpośrednio w interesie cesarza. Niedługo potem wprowadził stan wojenny z udziałem wojska i marynarki.
Wytłumaczywszy to wszystko, sternik zwrócił się do Kiyoakiego i Peng-ti:
— Jeśli chcecie, możecie zostać z nami. Zatrzymujemy się w pensjonacie w Japantown, jest tam czysto i tanio i podejrzewam, że dadzą wam miejsca na słowo, jeśli się za wami wstawimy.
Kiyoaki spojrzał na Peng-ti, która utkwiła wzrok w ziemi. Jaskinia węża czy pajęcze sieci: dom dla uchodźców czy Japantown.
— Idziemy z wami — odpowiedziała dziewczyna.
— Wielkie dzięki.
Po obu stronach ulicy prowadzącej z przystani w głąb lądu i do góry, ku centralnej dzielnicy miasta, stały restauracje, hotele i sklepy, a płynna, japońska kaligrafia rzucała się tam w oczy równie często, co bardziej kanciaste chińskie ideogramy. Boczne uliczki były znacznie węższe od głównej arterii, a spiczaste dachy rozchodziły się łukami w powietrzu, tak że budynki niemal łączyły się ze sobą nad głowami przechodniów owiniętych w peleryny i płaszcze z natłuszczanego płótna lub schowanych pod czarnymi i kolorowymi parasolkami, z których niejedna była już w strzępach. Wszyscy byli przemoknięci i szli zgarbieni, ze spuszczonymi głowami. Środek ulicy zmienił się w potok, którego brązowy nurt spływał do zatoki. Zielone wzgórza okalające tę dzielnicę od zachodu mieniły się jasnymi barwami dachówek, zielenią, czerwienią i jaskrawym błękitem. Mimo bezpośredniego sąsiedztwa z Japantown, a może właśnie dzięki niemu, dzielnica ta znakomicie się rozwijała. Kiyoakiego nauczono, by nazywał błękit tych dachówek błękitem Kioto.
Minęli jeszcze kilka wąskich przecznic, zanim doszli do dużego domu kupieckiego, połączonego z zakładem, w którym produkowano świece. Dwóch japońskich marynarzy (starszy, jak później wyszło w rozmowie, miał na imię Gen) przedstawiło młodych rozbitków właścicielce pensjonatu, sąsiadującego z zakładem. Kobieta była starą, bezzębną Japonką, ubraną w zwykłe, brązowe kimono. W przestronnym przedpokoju jej pensjonatu mieściła się niewielka kapliczka i recepcja. Przekroczywszy próg, młodzi zaczęli zrzucać z siebie przemoknięte ubrania, a kobieta mierzyła ich wzrokiem.
— Wszyscy ostatnio tacy jacyś przemoczeni — narzekała. — Wyglądacie, jakby wyciągnęli was z dna zatoki, jakby przeżuły was tam wszystkie kraby.
Dała im suche ubrania, a ich własne kazała wysłać do pralni. Jej przybytek posiadał skrzydła dla mężczyzn i dla kobiet, wiec Kiyoakiemu i Peng-ti przydzielono osobne maty. Później podano im gorącą zupę z ryżem, a na koniec po kilka czarek ciepłego sake. Gen płacił za wszystko, a na ich wylewne podziękowania machnął tylko ręką w charakterystycznym dla Japończyków, szorstkim geście.
— Oddacie po powrocie do domu — mówił — wasze rodziny z radością mi się odwdzięczą.
Żadne z rozbitków nie dodało nic więcej. Byli najedzeni i wysuszeni, nie pozostało więc nic innego, jak udać się do pokojów i zasnąć kamiennym snem.
Następnego dnia Kiyoakiego zbudził głos mistrza, który krzyczał na swojego pomocnika w sąsiednim warsztacie. Kiyoaki wyjrzał przez okno, wychodzące na okno zakładu, w którym produkowano świece, i dojrzał tam rozzłoszczonego mistrza, który w tej chwili uderzył nieszczęsnego młodzieńca liczydłem w głowę.
Wcześniej w pokoju zjawił się Gen, który beznamiętnie obserwował scenę u sąsiadów.
— Chodźmy — zwrócił się do Kiyoakiego — mam dzisiaj jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, pokażę ci miasto.
Wyszli z pensjonatu i skierowali się na południe. Szli szeroką, na-brzeżną ulicą łączącą kilka pomniejszych przystani, wychodzących w wody wielkiej zatoki, ku leżącym na niej wyspom. Port najdalej wysunięty na południe był węższy od tego w Japantown, a jego zatokę pokrywał las drewnianych masztów i stalowych kominów. Miasto wznoszące się nad wodą było gęstym skupiskiem trzy — i czteropiętrowych drewnianych budynków, krytych dachówką i stojącym ciasno obok siebie, tworzących strukturę, którą Gen określił mianem tradycyjnego chińskiego stylu miejskiego. Rozciągał się on aż po linię przypływu. Tu i ówdzie domy stały nawet ponad wodą. Zwarta masa zabudowań pokrywała cały czubek półwyspu. Ulice rozchodziły się tam w liniach prostych na wschód i zachód, od zatoki po ocean oraz na północ i południe, gdzie kończyły się parkami i promenadami, położonymi wysoko ponad Złotą Bramą. Cieśninę przysłaniała mgła, która unosiła się nad żółtą plamą powodziowej wody, spływającej wprost do morza. Żólto-brązowa smuga była tak rozległa, że nie sposób było dostrzec za nią oceanicznego błękitu. Na lądzie od strony oceanu ciągnęły się długie zespoły zabudowań obronnych, betonowe fortece, które, jak mówił Gen, broniły cieśnin i okolicznych wód, nawet do pięćdziesięciu li w głąb lądu.
Gen usiadł na niskim murku przy jednej z promenad, z której roztaczał się dobry widok na cieśninę, i wskazał dłonią na północ, gdzie jedyny widok stanowiła mozaika dróg i kolorowych dachów.
— Największy port na Ziemi. Największe miasto na świecie, jak niektórzy powiadają.