Chmury znów zasłoniły słońce i od razu poczuli chłód morskiej bryzy, następnym tramwajem wrócili więc do Japantown. Po powrocie do pensjonatu Peng-ti udała się do skrzydła dla kobiet, a jako że w części męskiej nie było nikogo, Kiyoaki postanowił wstąpić do sąsiedniego zakładu produkującego świece i zapytać o pracę. W warsztacie na pierwszym piętrze nie zastał nikogo, lecz usłyszał jakieś głosy na drugim piętrze, więc wszedł po schodach na górę.
Na drugim piętrze znajdowały się pokoje księgowych i inne biura. Wielkie drzwi gabinetu mistrza były zamknięte, lecz spoza nich dobiegały wyraźne głosy. Kiyoaki podszedł do drzwi i usłyszał dwóch mężczyzn rozmawiających po japońsku.
— …ale jak skoordynować nasze działania? Skąd możemy mieć pewność, że wszystko rozpocznie się dokładnie w tej samej chwili?
Nagle drzwi się otworzyły, silna ręka chwyciła Kiyoakiego za szyję i wciągnęła do pokoju. Wpatrywało się teraz w niego ośmiu, może dziewięciu Japończyków, usadowionych wokół starszego, łysego obcokrajowca, siedzącego w fotelu dla gości specjalnych. Mistrz od świec ryknął na całą salę.
— Kto go tu wpuścił?!
— Na dole nikogo nie było… — odpowiedział Kiyoaki. — Chciałem tylko zapytać, czy…
— Co usłyszałeś?! — Japończyk spojrzał na niego tak, jakby chciał uderzyć chłopca liczydłem albo zrobić coś jeszcze gorszego. — Jak śmiesz nas podsłuchiwać! Moglibyśmy za to przywiązać ci do kostek kamienie i wrzucić do zatoki!
— To jeden z wieśniaków, którego wyłowiliśmy z doliny — odezwał się Gen, siedzący dotąd w rogu sali. — Zdążyłem już go trochę poznać, a teraz, skoro już tu jest, mogę równie dobrze wciągnąć go na listę. Według mnie jest sprawdzony, a poza tym nie ma tu nic lepszego do roboty. Prawdę mówiąc, myślę, że może nam się przydać.
Kiedy starzec wyrzucał z siebie jakieś słowa sprzeciwu, Gen wstał i złapał Kiyoakiego za poty koszuli.
— Niech ktoś zamknie te drzwi — rzucił w stronę stojących obok, młodszych mężczyzn, którzy od razu wykonali rozkaz. Następnie zwrócił się Kiyoakiego: — posłuchaj mnie, młodzieńcze, my staramy się pomagać Japończykom, dokładnie tak, jak ci mówiłem u Bramy.
— Zgadza się.
— W rzeczywistości jednak planujemy ich uwolnić. Nie tylko tutejszych, lecz również tych w Japonii.
Kiyoaki przełknął ślinę, a Gen energicznie nim potrząsnął.
— O to przede wszystkim chodzi, o Japonię. O wojnę, o niepodległość starego państwa, którą można prowadzić również tutaj. Jeśli chcesz, możesz pracować dla nas i dołożyć się do największej ze spraw, jakie istnieją dla Japończyka. Wchodzisz, czy rezygnujesz?
— Wchodzę — odpowiedział Kiyoaki — oczywiście, że wchodzę! Powiedz mi tylko, co mam zrobić!
— Na razie możesz usiąść i się zamknąć — rzucił Gen. — Przede wszystkim słuchaj uważnie, później dowiesz się więcej.
Starszy mężczyzna pośrodku pokoju zadał pytanie w swoim języku. Inny machnął ręką na Kiyoakiego i odpowiedział coś w tym samym języku, a później zwrócił się do Kiyoakiego po japońsku.
— To jest doktor Ismail, przybył do nas z Trawankoru, ze stolicy Ligi Indyjskiej, on nam pomoże w zorganizowaniu ruchu oporu przeciwko Chińczykom. Jeśli masz zamiar zostać na tym spotkaniu, musisz przysiąc, że nigdy nikomu nie powiesz o tym, co tu słyszałeś i widziałeś. Uznamy wtedy, że jesteś oddany sprawie, bez możliwości wycofania się. Zginiesz, jeśli dowiemy się, że z kimś na ten temat rozmawiałeś. Rozumiesz?
— Rozumiem — powiedział Kiyoaki — wchodzę w to, już powiedziałem. Możecie bez obaw kontynuować. Całe życie pracowałem jako niewolnik dla Chińczyków z doliny. Mam tego dosyć.
Zgromadzeni w pokoju mężczyźni wpatrywali się Kiyoakiego i tylko Gen uśmiechnął się na widok tak młodego chłopca, używającego określenia „całe życie”. Kiyoaki zauważył to i spiekł raka. Mówił prawdę, bez względu na to, ile miał lat, przybrał poważną minę i usiadł na podłodze, w kącie, przy drzwiach.
Mężczyźni wrócili do rozmowy. Zadawali cudzoziemcowi kolejne pytania, a on patrzył na nich zimnym, ptasim spojrzeniem i gładził swoje siwe wąsy, dopóki nie odezwał się do niego tłumacz, używający płynnego języka, który brzmiał, jakby brakowało w nim niektórych głosek, przez co słowa wydawały się niedokończone. Starzec jednak rozumiał go i udzielał dokładnych i wyczerpujących odpowiedzi, zatrzymując się co kilka zdań, aby młody tłumacz mógł powtórzyć wszystko po japoń-sku. Starzec był najwyraźniej przyzwyczajony do pracy z tłumaczem.
— Mówi, że jego kraj przez wiele stuleci cierpiał w jarzmie Mogołów, lecz w końcu się wyzwolił, dzięki akcji zbrojnej zorganizowanej przez Keralę. Wszystkie użyte przez niego techniki wojenne zostały spisane i usystematyzowane, tak że można się ich nauczyć. Kerala został zamordowany około dwadzieścia lat temu. Doktor Ismail mówi, że była to ogromna tragedia, której nie sposób opisać słowami, i że nadal czuje się wstrząśnięty, kiedy o tym opowiada. Jedyne, co pozostaje, to nieustannie dawać z siebie wszystko i robić to, czego życzyłby sobie Kerala. Pragnął on uwolnić od imperiów wszystkich ludzi na świecie. Dzięki niemu Trawankor jest teraz częścią Ligi Indyjskiej, która co prawda boryka się z wewnętrznymi konfliktami i nierzadko są to krwawe konflikty, lecz jej członkowie najczęściej starają się wspólnie rozwiązywać problemy, jak równy z równym. Mówi, że ten rodzaj ligi został pierwotnie opracowany tutaj, w Yingzhou, na wschodzie, przez rdzennych mieszkańców z rodu Hodenosaunee. Narody Firanii zajęły większość wschodniego wybrzeża Yingzhou, podobnie jak my zajęliśmy zachód. Wielu starych osadników poumierało na przeróżne choroby, z resztą tak jak tu, zaś naród Hodenosaunee nadal kontroluje tereny wokół Wielkich Jezior, ponadto Trawankorczycy pomogli im uporać się z muzułmanami. On mówi, że to jest właśnie klucz do zwycięstwa — ci, którzy walczą z wielkimi imperiami muszą współpracować. Mówi, że udało im się nawet pomóc Afrykanom, gdzieś daleko, na głębokim południu, królowi plemienia Basuto, o imieniu Moshesh. Doktor mówi, że udał się tam osobiście i sam organizował wsparcie dla ludności plemiennej, która dzięki temu mogła bronić się przed muzułmańskimi handlarzami niewolników i przed wrogim plemieniem Zulusów. Bez ich pomocy Basuto najprawdopodobniej nie przetrwałoby do dziś. — Zapytaj go, co ma na myśli, mówiąc o wzajemnej pomocy?
Stary lekarz pokiwał głową, kiedy przełożono mu pytanie. Wyliczał na palcach kolejne punkty swojej odpowiedzi.
— Mówi, że najpierw pomagają, ucząc ludzi specjalnego systemu, opracowanego przez Keralę, który umożliwia sprawną organizację sił zbrojnych i oddziałów bojowych w przypadku, gdy armia przeciwnika jest znacznie większa. Po drugie, w niektórych przypadkach mogą pomóc w zakresie zbrojeń, a jeśli uznają, że poważnie myślimy o współpracy wtedy mogą nawet zorganizować przerzut broni. I po trzecie, co zdarza się bardzo rzadko, mogą się włączyć do walk, jeśli uznają, że takie rozwiązanie jest konieczne do zmiany biegu wydarzeń.
— Skoro walczyli z muzułmanami, dokładnie tak, jak Chińczycy, to dlaczego mieliby nam pomagać?
— Mówi, że to dobre pytanie, że chodzi o utrzymanie równowagi, o nastawianie dwóch największych potęg przeciwko sobie. Chińczycy walczą z muzułmanami na całym świecie, nawet w Chinach, gdzie wybucha mnóstwo muzułmańskich rebelii. Na chwilę obecną muzułmanie żyjący w Firanii i w Azji są skłóceni i mocno osłabieni, lecz nadal walczą z Chińczykami, nawet tu, w Yingzhou. Tymczasem Chiny obrastają w następne kolonie, mają je już na tej ziemi i po drugiej stronie Dahai i mimo że rządy dynastii Qing są nieudolne i zepsute, to jednak ich zakłady nie przerywają produkcji. Do Chin złoto spływa nieprzerwanym strumieniem z Yingzhou i z kraju Inków. Bez względu na to, jak złe nie byłyby ich rządy, i tak będą się bogacić. W tej sytuacji, mówi, Trawan-kor zastanawiają się, w jaki sposób nie dopuścić, aby Chiny stały się potęgą, zdolną zawładnąć całym światem. Jeden z Japończyków parsknął: