Świat podzieliły między siebie dwie wielkie hegemonie: Chiny i islam oraz dwie mniejsze ligi: Indyjska i Yingzhou. Chińska potęga ze swoim handlem i podbojami sięgała z czasem coraz dalej w Dahai. Zasiedlono Aozhou, zachodnie wybrzeża Yingzhou, kraj Inków i wiele innych miejsc, do których dało się dotrzeć drogą morską. Chiny stały się prawdziwym Królestwem Środka i nie tylko nazwa o tym świadczyła, lecz również i liczby, które umiejscawiały je dokładnie w centrum świata, lecz przede wszystkim ich potężna, nowa flota. Chiny stanowiły teraz realne zagrożenie dla wszystkich nacji na świecie i to bez względu na wewnętrzne problemy, z jakimi borykała się biurokracja Qing.
W tym samym czasie Dar al-Islam rozprzestrzeniał się na terenach Afryki, wzdłuż zachodnich wybrzeży Yingzhou, w centralnej Azji i w Indiach, których na dobrą sprawę, nigdy nie opuścił, obecny był również w południowo-wschodniej Azji, a nawet na oddalonych od reszty świata, zachodnich wybrzeżach Aozhou.
Pomiędzy tymi dwoma rozrastającymi się mocarstwami tkwiły Indie. Tam przodował Trawankor, lecz zarówno Pendżab, Bengal, Radżastan, jak i wszystkie inne państwa subkontynentu indyjskiego prosperowały na własną rękę i prowadziły ożywioną politykę zagraniczną, zawsze pełną sporów, zamieszania i rozbieżności, lecz za to wolną od absolutnej władzy cesarzy i kalifów. Polityczny i kulturalny ferment zaogniali dodatkowo wielcy intelektualiści, którzy ściągali do Trawankoru z całego świata, jako że indyjskie przyczółki handlowe znajdowały się już na wszystkich kontynentach; nieustannie w opozycji do hegemonów i w przymierzu z wrogami islamu, a czasem nawet i Chin, z którymi Indie miały niełatwe stosunki, gdyż zarówno się ich bały, jak i ich potrzebowały, lecz gdy mijały kolejne dekady i stare muzułmańskie imperia coraz agresywniej posuwały się na wschód, przez Transoksanię i na północ Azji, wtedy Indie coraz bardziej zaczęły skłaniać się ku Chinom, z którymi mogłyby stworzyć właściwą przeciwwagę, jednocześnie wierząc, że naturalny mur w postaci Himalajów i wielkiej dżungli birmańskiej uchroni je przed negatywnymi wpływami chińskiego protektoratu.
Często się zdarzało, że państwa indyjskie wchodziły w kłopotliwe przymierza z Chinami, licząc po cichu na wsparcie w walce z odwiecznym wrogiem, islamem. Więc gdy Chiny popadły w otwarty konflikt zbrojny ze światem muzułmańskim, rozgrywający się początkowo w centralnej Azji, a następnie ogarniający cały świat, Trawankor wraz z całą Ligą Indyjską zostali automatycznie weń wciągnięci. W ten sposób rozpoczęta się kolejna, śmiertelna runda hindusko-muzułmańskiej przemocy.
Wszystko zaczęło się dwudziestego pierwszego roku panowania cesarza Kuang Hsu, ostatniego władcy dynastii Qing, kiedy to wszystkie potudniowo-chińskie enklawy muzułmańskie jednocześnie wypowiedziały posłuszeństwo imperialnej władzy. Na południe wysłano mandżurskie chorągwie, którym na przestrzeni kilku lat udało się stłumić większość rebelii.
Konspiracja najwyraźniej służyła muzułmanom — ci z zachodnich Chin już od wielu pokoleń uczestniczyli w przepychankach z wojskowym dyktatem Qing, a gdy na wschodzie zaczęło dochodzić do masowych mordów ich braci w wierze, mieli do wyboru tylko dżihad albo śmierć. Wzniecili więc powstanie na odległych pustyniach i w górach centralnej Azji, a ich brązowe miasta, położone w zielonych dolinach, szybko zabarwiły się na czerwono.
Zepsuty do cna, lecz za to cieszący się niewyobrażalnie silną pozycją i niewyobrażalnie bogaty, rząd dynastii Qing wykonał kolejny ruch przeciwko muzułmańskiej rebelii i wystał na zachód Azji kompanię wojskową, która na jakiś czas zdołała opanować sytuację, gdyż na wyludnionym środku świata nie znalazło się jedno silne państwo, które skutecznie przeciwstawiłoby się chińskiej potędze. Ostatecznie jednak muzułmanie z zachodniej Azji wspólnie wypowiedzieli Chinom dżihad. Najwidoczniej nic, poza groźbą chińskiej inwazji, nie było ich w stanie zjednoczyć.
Ta nieplanowana konsolidacja islamu była wielkim osiągnięciem. Wojny między pozostałościami po imperiach Safawidów i Osmanów, między szyitami i sunnitami, sufiami i wahabitami, państwami Firanii i Maghrebem trwały nieprzerwanie przez cały okres kształtowania się ich granic, lecz nawet gdy już większość z nich uznano za suwerenne, tu i owdzie zdarzały się spory, więc początkowo nic nie wskazywało na to, żeby muzułmanie potrafili odpowiedzieć na groźbę ze strony Chin jako jedna cywilizacja.
Jednak kiedy ekspansja Chin zaczęła zagrażać całej Azji, spękany Podzielony świat islamu zmobilizował się i odpowiedział na atak zjednoczoną silą. Narastający od wieków konflikt między dwiema największymi i najstarszymi cywilizacjami osiągnął punkt kulminacyjny. Teraz każda z nich mogła zdobyć władzę nad światem lub ulec całkowitemu unicestwieniu. Trudno było sobie wyobrazić grę o wyższą stawkę.
Początkowo Liga Indyjska usiłowała zachować względną neutralność, podobnie jak zrobili to Hodenosaunee. Kiedy jednak muzułmańscy najeźdźcy wkroczyli na północ Indii, jak zresztą już nie raz się zdarzało, i podbili subkontynent aż po południe i Dekan, przekraczając Bengal i wchodząc do Birmy, wówczas wojenna zawierucha ogarnęła cały półwysep. Armie muzułmańskie prowadziły równolegle podbój Yingzhou, od wschodu na zachód, atakując zarówno Hodenosaunee w centrum, jak i Chińczyków na zachodzie. Cały świat pogrążył się w konfliktach.
Rozpętała się długa wojna.
Księga VIII
Wojna asurów
— Chiny są niezniszczalne! Jest nas zbyt wielu. Ogień, woda i głód to dla nas jak przycinanie dla drzew, pozbywanie się gałęzi, żeby obudzić nowe życie. W ten sposób drzewa rozrastają się coraz szerzej.
Major Kuo poczuł się wielki. Zbliżał się świt, chińska pora. Wczesne światło padało na wysunięte bastiony muzułmanów, porażając ich jasnym blaskiem i wyczulając na obecność snajperów, których często nie zauważali. Ich pora zaczynała się o zmierzchu. Zawołanie na modlitwę, snajperski ogień, a nierzadko też gęsty ostrzał artyleryjski. Po zachodzie słońca lepiej było zostać w okopach lub nawet zejść jeszcze głębiej, do jaskiń.
W tym momencie słońce było po ich stronie. Niebo skrzyło mroźnym błękitem. Stali w kręgu, rozcierali dłonie w grubych rękawicach — papierosy i herbata, i głębokie dudnienie dział na północy. Kanonada trwała już drugi tydzień. Czyżby wstęp do kolejnego szturmu, a może w końcu przełom, o którym od dawna wszyscy mówili, w sumie już od tylu lat, że aż wszedł on do mowy potocznej na określenie czegoś, co się nigdy nie wydarzy, tak że zamiast: „Jak mi kaktus na dłoni wyrośnie”, mówiono: „Jak nadejdzie przełom” i tak dalej. Więc tym razem chyba też nie nadejdzie.
Nic, co widzieli, nie było w stanie podpowiedzieć im, co się tak naprawdę wydarzy. Tutaj, na odludziu, pośrodku Korytarza Gansu, rozległe góry na południu i niekończące się pustynie na północy byty niewidoczne. Okolica, w której się znajdowali, przypominała stepy. Przed wojną zresztą może i były to stepy. Teraz, na całej swej szerokości — od gór po pustynie — i na całej długości — od Ningxia do Jiayuguan — korytarz zamienił się w bagno. Przez ostatnie sześćdziesiąt lat na tych terenach okopy przesuwano li po li, w tę i z powrotem. Przez ten czas każde źdźbło trawy i każda cząstka kurzu została co najmniej dwa razy wysadzona w powietrze. To, co pozostało, wyglądem przypominało wzburzony, czarny ocean, poprzecinany głębokimi bruzdami i pokryty kraterami, jak gdyby jakiś szalony artysta próbował tu odtworzyć w błocie powierzchnię księżyca. Każdej wiosny dzielne chwasty i trawy walczyły o wyłonienie się na powierzchnię, lecz nigdy im się to nie udawało. Niedaleko stąd, równolegle do rzeki Jo stało niegdyś miasto Gan-zhou. Teraz nie było śladu ani jednego, ani drugiego — pozostał ląd, zdarty do nagiej skały. W Ganzhou kwitła niegdyś kultura chińskich muzułmanów, więc widok tego pustkowia był znakomitą alegorią i ideogramem długiej wojny.