Выбрать главу

Iwa potrząsnął głową.

— Myślę, że loteria stworzyłaby sprzyjającą atmosferę solidarności.

— Solidarności… — zakpił sobie Kuo — można równie dobrze pozbyć się symulantów, póki nadarza się okazja, zanim oni strzelą ci w tył głowy, kiedy będziesz spal.

— Potworny pomysł — odezwał się Bai — przecież to tacy sami Chińczycy jak i reszta, dlaczego mielibyśmy zabijać swoich, skoro nic złego nie zrobili? To jakieś szaleństwo. Czwarty Kongres Talentu Wojskowego zwariował.

— Należy zacząć od tego, że oni nigdy nie mieli równo pod sufitem — powiedział Kuo — minęło już czterdzieści lat, odkąd ludzie na Ziemi przestali być normalni.

Nagle potężny wstrząs i silny podmuch powalił wszystkich na podłogę. Bai spróbował się podnieść i obijał się o Iwa, który również stawał na nogi. Nic nie słyszeli. Brakowało wśród nich Kuo. Zginął. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą stal, była teraz duża, idealnie okrągła dziura w ziemi, szeroka na jakieś dwanaście stóp i na trzydzieści głęboka. Z jej dna sterczały tylne lotki muzułmańskiego superpocisku. Kolejny niewypał.

Na skraju wyrwy leżała oderwana prawa ręka, jak gigantyczny krab.

— Jasna cholera! — krzyknął Iwa przez stojący w ich uszach ryk — straciliśmy Kuo.

Muzułmański pocisk wylądował dokładnie na nim. Było całkiem możliwe, jak wyjaśniał później Iwa, że jego obecność udaremniła w jakiś sposób eksplozję. Wcisnęło go w ziemię jak robaka. Została tylko biedna, prawa ręka.

Bai przyglądał się kończynie. Był zbyt oszołomiony, aby się poruszyć. W uszach nadal brzmiał mu gromki śmiech Kuo. On sam pewnie zrywałby boki, widząc, co mu się przytrafiło. Jego dłoń była wyraźnie rozpoznawalna jako dłoń Kuo. Bai uświadomił sobie, że znał ją intuicyjnie, nie do końca zdając sobie z tego sprawę, aż do teraz. Tyle godzin spędzonych razem w ciasnej jaskini. Kuo podający nad gorącym piecykiem miskę ryżu i czajnik z herbatą albo oferujący czarkę rakszi, jego ręka, jak cały on, fragment jego życia pokryty bruzdami i bliznami. Czyste wnętrze dłoni i brudny jej wierzch — nadal wyglądała jak jego dłoń, nawet bez całej jego reszty dookoła. Bai usiadł w błocie.

Iwa delikatnie podniósł oderwaną kończynę i odprawili nad nią taki sam ceremoniał pogrzebowy, jak nad kompletnym ciałem, po czym zanieśli ją do jednego z pociągów śmierci, do utylizacji w krematorium. Kiedy było już po wszystkim, wypili resztę rakszi Kuo. Bai nie mógł mówić, a Iwa nawet nie próbował go zmuszać. Dłonie Baia drżały z wycieńczenia psychicznego i znużenia okopowym życiem. Gdzie się podział ich magiczny parasol? Co on teraz zrobi bez dźwięcznego śmiechu Kuo, który potrafił rozproszyć śmiertelne miazmaty?

Następnie muzułmanie przystąpili do trwającego tydzień szturmu, zmuszając Chińczyków do wytężonej pracy przy obronie okopów, do życia w maskach przeciwgazowych, wystrzeliwania kolejnych pasów amunicji w stronę upiornych fellahin i innych morderców wyłaniających się z żółtej mgły. Płuca Baia znów nie wytrzymały, więc musieli go szybko ewakuować. Lecz pod koniec tygodnia Iwa i Bai z powrotem spotkali się w tych samych okopach, w których się rozstali, lecz tym razem z nowym oddziałem, składającym się w większości z poborowych z Aozhou, Ziemi Żółwia — naiwne żółtodzioby z południa, wciągnięte w wir konfliktu, jak następny magazynek z amunicją, podpinany do karabinu. Byli tak bardzo zajęci wszystkim, co się działo dookoła, że wypadek z niewypałem wydawał im się już zamierzchłą przeszłością.

— Wiesz, kiedyś miałem brata, miał na imię Kuo — oznajmił Bai Iwie. Iwa skinął głową i położył rękę na ramieniu Baia.

— Idź, zobacz, czy mamy jakieś nowe rozkazy.

Miał twarz czarną od kordytu, poza jasnym polem wokół ust i nosa, tam gdzie zasłaniała go maska gazowa, i pod oczami, skąd biegły białe wyschnięte ślady łez. Wyglądał jak kukiełka w teatrze lalek, jego twarz skrywała się pod maską cierpiącego asury. Ostatnie czterdzieści godzin spędził przy karabinie, zabijając w tym czasie około trzech tysięcy ludzi. Jego oczy patrzyły poprzez ciało Baia i poprzez świat, lecz on nie widział nic.

Kulejąc, Bai udał się tunelem do jaskini komunikacyjnej. Przykucnął, po czym opadł na krzesło, próbując złapać oddech i czując, jakby nadal spadał poprzez spąg, poprzez ziemię, w głąb lekkiej otchłani zapomnienia. Ze snu wyrwał go nagły charkot, rozejrzał się i dostrzegł, że do stołu z radiem ktoś się dosiadł.

To był Kuo. Siedział przy nim i uśmiechał się.

Bai wyprostował się na jego widok.

— Kuo! — wykrzyknął. — Myśleliśmy, że nie żyjesz! Kuo skinął głową.

— Bo nie żyję, tak samo jak ty.

Jego prawe ramię było kompletne, a dłoń na swoim miejscu.

— Pocisk wybuchnął — mówił dalej — i zabił nas wszystkich. Od tamtej chwili jesteśmy w bardo. Każdy z nas. Weszliście do krainy umarłych, udając że wcale was tam nie ma. A poza tym, czy naprawdę wolałbyś tkwić w tym piekielnym świecie, w którym żyłeś? Jakoś sobie tego nie wyobrażam, jesteś tak cholernie uparty, Bai. Musisz zrozumieć, że to jest bardo, inaczej nigdy nie pojmiesz, co tak naprawdę się z tobą dzieje. Przecież wiesz, że ostatecznie liczy się tylko wojna w bardo, bitwa o nasze dusze.

Bai próbował powiedzieć „tak”, a potem „nie”, a potem obudził się na ziemi w jaskini, spadłszy właśnie z krzesła. Kuo zniknął. Krzesło, na którym siedział, było puste. Bai zawył:

— Kuo! Wracaj! Kuo! Lecz pokój był pusty.

Nieco później Bai drżącym głosem opowiedział Iwie, co mu się przydarzyło. Tybetańczyk rzucił mu tylko ostre spojrzenie i wzruszył ramionami.

— Może miał rację — powiedział, wskazując rękami na wszystko dookoła — a co mogłoby świadczyć, że jest inaczej?

Wkrótce uderzyła kolejna fala szturmu, a oni, całkiem niespodziewanie, dostali rozkaz do odwrotu. Mieli cofnąć się do końcowej linii frontu i tam wsiąść do pociągów. Na placu odjazdów panował chaos. Mężczyźni objuczeni bronią zaganiali pozostałych do wagonów, jak bydło. Kolejne pociągi z piskiem i szczękiem opuszczały stację.

Iwa i Bai siedzieli w kącie jednego z wagonów, ciągnących na południe. Od czasu do czasu, korzystając z oficerskiego przywileju, wychodzili na niewielką platformę na łączeniu wagonów, żeby zapalić papierosa i popatrzeć na opadające stalowoszare niebo. Wjeżdżali coraz wyżej i wyżej i robiło się coraz zimniej. Rozrzedzone powietrze drażniło płuca Baia.

— No i co? — odezwał się, wskazując na lód i postrzępione skały, przesuwające się wzdłuż torów — może to naprawdę jest bardo?

— To tylko Tybet — odparł Iwa.

Lecz Bai widział wyraźnie opustoszałą, niemal wymarłą krainę, całkiem niepodobną do zwykłych gór. Srebrne sierpy cirrusów wisiały tuż ponad ich głowami, na płaskim tle czarnego nieba, zupełnie jak w teatrze. Widok ten ani przez chwilę nie wydawał się prawdziwy.

Bez względu na to, czy to Tybet, czy bardo, za życia czy też poza nim, wojna trwała nieprzerwanie. W nocy ryczące eskadry lotników przebiły się przez pas balonów zaporowych i zrzucały na nich bomby.

Odpalono patrolowe lampy łukowe, którymi wyławiano lotników na tle czarnego nieba i czasem ich zestrzeliwano, a wtedy rozerwane na strzępy maszyny spływały po niebie ognistą fontanną. Obrazy ze snów Baia wyłaniały się z rzadkiego powietrza. Czarny śnieg lśnił w białym świetle niskiego słońca.

Zatrzymali się przed niewiarygodnie wysokim łańcuchem górskim — kolejna scenografia z teatru snów i przed nimi otworzyła się gigantyczna przełęcz, która z tej odległości wyglądała, jakby rozcinała blat stepów na pół. W jej stronę zmierzali, lecz najważniejsze to przebić się przez obronę, a potem zejść na południe, przez przełęcz i w dół, na niższe piętro wszechświata. Przejście do Indii, brama na niższy plan istnienia, świetnie strzeżona.