Na dnie południowego wąwozu znaleźli się w innym świecie. Bai zastanawiał się, czy to jeszcze było bardo. Jeśli tak, to już na pewno zeszli na inny jego poziom: gorący, wilgotny, porośnięty chaszczami, drzewami i trawami, które wystrzeliwały z cienkiej warstwy czarnej gleby, zalegającej dookoła. Tu na dole granitowe urwiska byty jak żywe. A może Kuo ich okłamał, może Iwa, Bai i pozostali kompani cały czas żyli w świecie pustoszonym przez śmierć. Cóż za potworna myśl! Świat zmienił się w bardo, tak że nie sposób ich od siebie odróżnić… Bai był przerażony i bezwolnie rzucał się w chaotyczny nurt upływających dni. Tak wiele już wycierpiał, a wszystko po to, aby odrodzić się w swoim własnym życiu, które nadal trwało i do którego powrócił niemal w jednej chwili, bez właściwej dla takich przejść przerwy. Zamiast niej, krótka chwila bolesnej ironii, kilkudniowe szaleństwo. Rozpoczynał nową, karmiczną egzystencję, lecz nadal tkwił w tym samym, żałosnym cyklu biologicznym, który — nie wiedzieć czemu — zmienił się w wyrafinowane symulakrum piekła, jak gdyby pękło karmiczne kolisko i tryby karmicznego życia zsunęły się z trybów życia biologicznego, sprawiając, że człowiek przenosił się z jednego w drugie bez żadnego ostrzeżenia i czasami żył w świecie rzeczywistym, a czasem w bardo, czasem we śnie, a potem znów na jawie, lecz najczęściej we wszystkich tych stanach naraz i w całkowitym niezrozumieniu ich przyczyn. Lata spędzone w Korytarzu Gansu, które wcześniej nazwałby całym swoim życiem, jawiły mu się teraz jako dawny i zapomniany sen. Co więcej, nawet ekstatyczna obcość tybetańskiej równiny zmieniała się od razu w nierealne wspomnienia, które Bai z trudem wydobywał z pamięci, mimo iż ich obrazy stały przed jego oczami, a on przenikał je na wskroś.
Pewnego wieczoru przybiegł do nich oficer radiotelegrafista z rozkazem natychmiastowego przeniesienia wojsk w góry. Muzułmanie zbombardowali zator lodowy na jeziorze lodowcowym w górnym biegu rzeki, spuszczając w dół ogromne ilości wody, która w węższych partiach wąwozu osiągała nawet pięćset stóp głębokości.
Rozpoczęła się wspinaczka — i to jeszcze jaka wspinaczka. Oto oni, martwi ludzie, nieżyjący już od wielu lat, gramolili się do góry w oszalałym tempie, niczym młode małpy. Ich obóz został w wąskim jarze o stromych zboczach, który chronił przed atakiem z powietrza, lecz teraz, kiedy wchodzili coraz wyżej, coraz wyraźniej słyszeli też głuchy huk, dobiegający z daleka i przebijający się przez chrzęst kamieni i odgłosy ich oddechów jak nieprzerwany grzmot. Może to jeden z wodospadów na Rzece Mlecznej, lecz chyba jednak nie, to był dźwięk nadciągającej powodzi. W końcu zbocze położyło się. Po godzinie byli już dobre tysiąc stóp ponad poziomem Mlecznej Rzeki i przyglądali się jej białej nitce, wcale niewyglądającej groźnie z perspektywy płaskiego szczytu, gdzie oficerowie grupowali swoich ludzi, spoglądając w dół wąwozu oraz dookoła, na ogromne lodowe ściany i skaliste szczyty tego górskiego łańcucha. Wsłuchiwali się w basowy ryk, docierający do nich od północy, od strony jeszcze wyższych gór. Potężny, pulsujący huk, jak ryk tygrysiego bóstwa. Tu, na górze, mieli doskonały widok na powódź, która nadciągnęła wraz z zapadającym zmierzchem: ryk stał się wtedy niemal tak głośny, jak odgłosy bomb spadających na froncie, z tym że ten dobiegał z niższego poziomu, spod ziemi, zatem nie tylko wyraźnie go słyszeli, lecz również wyczuwali pod stopami. Po chwili ujrzeli chaotycznie kotłujące się czoło fali, brudnobiałą ścianę wody, niosącą pnie drzew i odłamki skalne w spienionej kipieli, która obdzierała ściany wąwozu do litej skały, wywołując gigantyczne osuwy ziemi i lodu, wpadające wprost w rozpędzony nurt. Niektóre z lawin byty tak ogromne, że na kilka minut blokowały strumień, dopóki woda nie przelewała się ponad osuwiskiem i nie rozrywała zatoru swoim silnym prądem, wywołując jeszcze jedno spiętrzenie w rozszalałym żywiole. Czoło powodzi znikło już z zasięgu ich wzroku, odpływając daleko w głąb wąwozu i pozostawiając po sobie odarte ściany i brązową, spienioną rzekę, huczącą w dole, niewiele wyżej od swojego normalnego poziomu. — Powinniśmy budować drogi nieco wyżej — zauważył Iwa.
W odpowiedzi na jego spokój i opanowanie Bai mógł się tylko uśmiechnąć. Opium sprawiało, że świat wokół niego pulsował. Nagle coś sobie uświadomił:
— Oczywiście, że tak! Dopiero teraz do mnie to dotarło! Kiedyś już tonąłem w powodzi, czułem, jak dosięga mnie woda. Woda, śnieg i lód. Ty też tam byłeś! Ciekawe, czy czasem nie było nam to pisane i tylko przez przypadek uniknęliśmy śmierci. Mam ważenie, że nie powinno nas tu teraz być.
Iwa przyjrzał mu się uważnie.
— Co chcesz przez to powiedzieć?
— No to, że powinniśmy byli zginąć w tej powodzi!
— Wiesz — powiedział powoli i z wyraźnym zainteresowaniem Iwa — ja uważam, że po prostu udało nam się uciec.
Bai tylko uśmiechnął się: co za umysł.
— Masz rację! Do diabła z powodzią! Przecież to było w innym życiu. W tym czy w innym — budowniczowie dróg i tak dostali poważną lekcję, nie ponosząc przy tym większych strat w ludziach (sprzęt i wyposażenie to zupełnie inne kwestie). Odtąd budowali już tylko wysoko na zboczach wąwozu, gdzie teren opadał i wypłaszczał się. Wyżynali w skale stopnie i trawersy i posuwali się coraz wyżej bocznymi wąwozami, budując mosty nad rzekami płynącymi ich dnem. Rozmieścili też w okolicy kilka stanowisk przeciwlotniczych, a nawet zorganizowali niewielkie lądowisko na płaskim wzniesieniu nieopodal Lukli. Praca w batalionie budowniczym była o wiele lepsza niż walka, którą w tym samym czasie prowadzili ludzie u wylotu wąwozu, mający za zadanie utrzymać go do czasu, gdy nie dotrze do nich kolej. Nadal nie mogli uwierzyć w swoje szczęście, w te ciepłe dni i w rzeczywistość życia poza linią frontu — taki luksus, taka cisza, puszczające napięcia mięśniowe, mnóstwo ryżu i dziwaczne, ale za to świeże warzywa…
We mgle radosnych dni ukończyli prace nad drogami i torowiskami i jednym z pierwszych pociągów zabrali się na dół, gdzie na ogromnej, zielonej i zakurzonej równinie założyli obóz. Na razie nic nie zapowiadało nadejścia monsunowych deszczów. Dywizja za dywizją ciągnęły na front, leżący w stale zmieniającej się odległości na zachód od nich. To tam przeniosła się teraz scena główna.
Następnego ranka byli już z powrotem w drodze. Cały dzień w pociągu, na zachód, później długi marsz przez serie mostów pontonowych, aż w końcu znaleźli się w okolicy Biharu, gdzie stacjonowała już armia sprzymierzeńców. Sojusznicy — co za pomysł. Hindusi z krwi i kości, którzy wypuszczają się na północ swojego kraju, po czterech dekadach ukrywania się przed hordami muzułmanów na głębokim południu kontynentu. Oni również mieli swój przełom, przekroczyli Indus, stwarzając poważne zagrożenie dla muzułmanów, którzy mogli niebawem znaleźć się w kleszczach wielkości całej Azji. Niektóre ich oddziały już odcięto, na przykład w Birmie, a inne wrogie grupy nadal gromadziły się na zachodzie, rozpoczynając powolny i oporny odwrót. Tego mniej więcej dowiedział się Iwa po godzinnej rozmowie ze swoim przyjacielem z dzieciństwa, trawankorskim oficerem mówiącym po nepalsku. Indyjscy oficerowie i ich żołnierze, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, mieli ciemną karnację i byli niscy, lecz za to bardzo szybcy i zwinni, czyści, dobrze ubrani i świetnie uzbrojeni — dumni, a czasem nawet aroganccy, gdyż sądzili, że wzięli na siebie najtrudniejszą część wojny z islamem, że tworząc drugi front, uratowali Chiny przed podbojem. Iwa oddalił się, nie będąc pewnym, czy rozmowa o wojnie to dobry pomysł.