Wyszli z bardo na świat rzeczywisty, prosto na pole bitwy. Ich lewą flankę stanowiły wyborowe regimenty indyjskie — mali, brodaci, ciemnoskórzy mężczyźni, obok nich wyżsi, biali sikhowie, o haczykowatych nosach, długich brodach i w turbanach na głowach, dalej Gurkowie z gór i chorągiew nepalskich kobiet, z których każda była najprawdziwszą pięknością — tak im się przynajmniej wydawało. Hindusi wyglądali jak ogromna trupa cyrkowa, lecz byli niezwykle szybcy, świetnie uzbrojeni, podzieleni na dywizje kolejowe i zmotoryzowane. Chińczycy nie mogli za nimi nadążyć, mimo iż w tym celu dobudowali jeszcze kilka linii kolejowych, posyłając do przodu ogromne zastępy ludzi wraz z całym zapleczem. Daleko przed czołem pociągów śpieszyły do przodu następne oddziały indyjskiej piechoty, niektóre na wozach z napędem silnikowym i na gumowych kołach. Były ich setki, biegli truchtem po wiejskich ścieżkach, wzbijając w powietrze tumany kurzu, w tę ciepłą i suchą jeszcze porę, a inni przemieszczali się po nadal ubogiej sieci dróg asfaltowych, które jako jedyne będą przejezdne po przejściu monsunów.
W okolicach Delhi znaleźli się mniej więcej w tym samym czasie i od razu natrafili na armię muzułmańską, wycofującą się w górę Gangesu. Do tego czasu Chińczycy zdążyli już zająć swoje pozycje u podnóża nepalskich wzgórz.
Oczywiście ich prawa flanka sięgała wysoko na wzgórza, gdzie obie armie usiłowały otoczyć i zaskoczyć wroga. Z uwagi na doświadczenie, jakie zdobyli w dolinie Mlecznej Rzeki, oddziały Baia i Iwy włączono do grupy górskiej. Ich rozkaz brzmiał: zdobyć i utrzymać teren wzgórz, co najmniej do pierwszego grzbietu, a to wiązało się z koniecznością zajęcia wysokich pozycji jeszcze dalej na północ. Przemieszczali się pod osłoną nocy, ucząc się wspinaczki po ciemku, po trasach wytyczonych przez zwiadowczą grupę Gurków. Wkrótce Bai dołączył do dziennych zwiadowców, a kiedy wspinał się po stromych ścianach wąwozów, porośniętych gęstymi chaszczami, wcale się nie martwił o to, że dopadną go muzułmanie, gdyż ci trzymali się blisko swoich szlaków i obozowisk. Bardziej martwiło go to, w jaki sposób setki ich żołnierzy pokonają ten prawdziwy małpi gaj, przez który przedzierał się, wykonując często karkołomne ewolucje.
— To właśnie dlatego wysłali ciebie — wyjaśnił Iwa — jeśli ty tamtędy przejdziesz, to każdy przejdzie — uśmiechnął się i dodał — myślę, że tak właśnie powiedziałby Kuo.
Każdej nocy Bai wędrował w górę i w dół, przeprowadzał ludzi i sprawdzał, czy szlaki prowadziły tam, gdzie się tego spodziewał, uczył się i obserwował okolicę. Kładł się spać o wschodzie słońca, wypróbowując nowe kryjówki.
Kiedy razem z Iwą zajęci byli działalnością zwiadowczą, na flankę południową przebili się Hindusi. Słyszeli odległą kanonadę artylerii, a następnego, mglistego poranka dymy wzbijały się wysoko w białe niebo, a mgły zapowiadały nadejście monsunów. Rozpoczęcie przełomowego szturmu wraz z nadejściem monsunu było wręcz nie do pomyślenia. Całkiem możliwe, że takie posunięcie wylądowałoby od razu na pierwszym miejscu i tak już poszerzonej listy Siedmiu Wielkich Błędów. Kiedy popołudniowe chmury zbierały się i różowiły, a później ciężkie i czarne opadały na nich, rażąc zbocza dolin i równiny grubymi piorunami, które trafiały w metalowe części stanowisk przeciwlotniczych, rozlokowanych wysoko na górskim grzbiecie, oni z podziwem wsłuchiwali się w salwy napierających do przodu Hindusów. Narody te, oprócz wielu innych osiągnięć, do perfekcji opanowały sztukę prowadzenia wojny w deszczu. To nie byli chińscy racjonaliści obrządku buddyjsko-daoistycznego, Iwa i Bai nie mieli wątpliwości, to nie był Czwarty Kongres Chińskiego Talentu Wojskowego, lecz dzicy ludzie wszelkiej religijności, jeszcze bardziej uduchowieni niż muzułmanie, których religia wydawała się pełna fanfaronady, pobożnych życzeń i tyranii ich jedynego Boga Ojca. Hindusi natomiast mieli całe miriady bogów, zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej, niektóre z nich miały głowy słoni, a inne po trzy pary rąk, nawet śmierć była bogiem, kobietą i mężczyzną w jednym, tak samo jak życie czy szlachetność. Mieli bogów dosłownie od wszystkiego, a każdy z nich był deifikacją któregoś z ludzkich przymiotów. W ten sposób tworzyli zwartą, kolorową zbieraninę pobożnych ludzi, zażartych wojowników, świetnych kucharzy i osób o głębokiej wrażliwości. Ich kadzidła, przyprawy, muzyka, kolorowe stroje, sztuka, w której przywiązywali uwagę do najdrobniejszego szczegółu, to wszystko było widoczne w ich obozowiskach: kobiety i mężczyźni stali wokół bębniarzy i śpiewali. Kobiety były wysokie i piersiaste, miały gęste brwi i duże oczy, były naprawdę niesamowite, a ramiona miały potężne niczym u drwala — to one tworzyły indyjski oddział strzelców wyborowych.
— Tak, tak — powiedział po tybetańsku jeden z indyjskich adiutantów — kobiety strzelają o wiele lepiej niż mężczyźni, zwłaszcza kobiety z Trawankoru. Zaczynają naukę jako pięcioletnie dziewczynki i chyba tylko temu zawdzięczają swoje wyniki. Gdyby chłopców uczyć od małego, myślę, że radziliby sobie równie dobrze.
Padający deszcz mieszał się w powietrzu z popiołem i spływał na ziemię w postaci wodnistego błota. Czarny deszcz. Oddział Iwy i Baia otrzymał rozkaz natychmiastowego zejścia na równinę i zasilenia głównego szturmu. Zbiegli w dół wąskimi szlakami i wylądowali jakieś dwadzieścia li od linii frontu, gdzie zwarli szyki i rozpoczęli marsz. Mieli uderzyć na samym końcu flanki, dokładnie u podnóża pierwszych wzgórz, gotowi wkroczyć na nie w razie jakiegokolwiek oporu ze strony wroga.
Taki był plan, lecz gdy tylko zbliżyli się do frontu, doszły ich wieści, że muzułmanie odstąpili i rozpoczęli odwrót. Nie pozostało więc nic innego, jak puścić się za nimi w pogoń.
Wróg wycofywał się w szybkim tempie, mimo to Hindusi stale deptali mu po piętach, natomiast daleko w tyle za obiema szybszymi armiami ciągnęli Chińczycy, przez pola, lasy i kanały, przez wyrwy w bambusowych płotach i ścianach, przez skupiska domostw, zbyt małe, aby nazwać je wsiami, opuszczone i ciche, często doszczętnie spalone, które mimo wszystko w dziwny sposób spowalniały ich pochód. Na ziemi zalegały poskręcane ludzkie zwłoki, napuchnięte już i napęczniałe. Prawdziwe znaczenie cielesności urzeczywistniało się w nich poprzez swoje przeciwieństwo — bezcielesność, śmierć, odejście duszy, która tak niewiele po sobie zostawiała, gnijącą masę, podobną do tej, którą się czasem znajduje w kiełbasie. Nie miało to nic wspólnego z człowieczeństwem, może poza kilkoma wyjątkami, kiedy twarz ofiary była nienaruszona, a czasem nawet niewzruszona. Jeden Hindus, na przykład, leżał na ziemi i rozglądał się na boki rozbieżnym zezem, nie poruszał się ani nie oddychał, wyglądał jak posąg mężczyzny o imponującej i silnej budowie, miał szerokie barki, wydatną pierś, majestatyczne, wysokie czoło, długie wąsy i oczy jak u ryb na targu, szeroko otwarte z zaskoczenia. Przechodząc obok niego, Bai musiał odmówić zaklęcie. Następnie wkroczyli na tereny, gdzie ziemia zasnuta była dymami, jak strefa śmierci w Gansu, w oazach stały głębokie, srebrzące się kałuże cuchnącej wody, a powietrze przesycone było dymem, kordytem i zapachem krwi. Tak musiało w tej chwili wyglądać bardo, zatłoczone nowymi przybyszami, rozwścieczonymi, zagubionymi, konającymi, słowem wchodzącymi do krainy umarłych w najgorszym z możliwych stanów. Tu, na świecie, obecne było tylko puste lustrzane odbicie tamtego miejsca, okopcone, spękane i nieruchome. Chińska armia przemaszerowała tamtędy w głuchej ciszy.
Bai i Iwa odszukali się w tłumie i razem ruszyli w stronę spalonych ruin miasta Bodh Gaja leżących na zachodnim brzegu rzeki Phalgu. Powiedziano im, że to właśnie tam rosło niegdyś Drzewo Bodhi, stary figowiec, pod którym wiele wieków temu Budda osiągnął oświecenie. Teren ten otrzymał niemal tyle samo ciosów, co Czomolungma. Nie pozostał nawet ślad po drzewach, parkach, wiosce czy strumieniu, wszędzie dookoła, jak okiem sięgnąć, ciągnęły się czarne, gęste błota.