Idelba potrząsnęła głową.
— Nie nie, tym razem to mushkił — czyli konkretny problem.
— O co chodzi?
— No cóż, mówiąc prostymi słowami, naukowcy z laboratorium otrzymują bardzo dziwne wyniki i właściwie tylko do tego się to sprowadza. Nikt nie potrafi powiedzieć, co to tak naprawdę oznacza.
Rozmowy telefoniczne z laboratorium były jedynym kontaktem Idelby ze światem zewnętrznym. W Nsarze pracowała jako nauczycielka matematyki i badacz mikroskopijnej natury materii. Niestety, po przedwczesnej śmierci jej męża okazało się, że jego sprawy nie do końca były uregulowane, w wyniku czego pozostała bez środków do życia, a w ostatecznym rozrachunku wyszło na to, że ich wspólny dorobek, nad którym pracowali przez wiele lat, stał się jego dorobkiem, a ona nie miała już ani gdzie pracować, ani gdzie mieszkać. Tak przynajmniej wynikało z opowieści Yasminy, gdyż Idelba na ten temat nigdy się nie wypowiadała. Pewnego dnia po prostu zjawiła się z jedną walizką i zapłakana chciała pożalić się ojcu Budur, jej przyrodniemu bratu, który zgodził się ją przyjąć do siebie na jakiś czas. Nieco później Ojciec wyjaśnił, że właśnie po to są haremy, aby chronić kobiety, które nie mają swego miejsca.
— Twoja matka i dziewczęta narzekają na ten system, lecz w rzeczywistości, jaką mają alternatywę? Wiesz, jak wielkie byłoby cierpienie porzuconych kobiet?
Słysząc to, matka i starsze kuzynki Budur prychały i burczały coś pod nosem, czerwieniąc się. Rema, Aisza i Fatima patrzyły na nie ze zdziwieniem, próbując zrozumieć, co powinny myśleć o tym, co w rzeczywistości było dla nich całkiem naturalnym stanem rzeczy. Ciotka Idelba nigdy się na ten temat nie wypowiadała, nie narzekała na swój los ani zań nie dziękowała. Starzy znajomi nadal do niej dzwonili, szczególnie jej siostrzeniec, który borykał się z konkretnym problemem i miał nadzieję, że właśnie ona będzie mogła mu pomóc. Dzwonił regularnie. Pewnego razu Idelba próbowała wyjaśnić Budur i jej siostrom naturę owego problemu i w tym celu posłużyła się dużą tablicą i kredą.
— Atomy posiadają powłoki, niczym sfery niebieskie, jakie widujemy na starych malowidłach, otaczają one serce atomu, które jest małe i ciężkie i zbudowane z trzech rodzajów cząstek, z których każda zawiera różną ilości substancji jin, jang oraz neutralnej. Cząstki te utrzymuje przy sobie ogromna siła, która jest potężna, lecz ma niewielki zasięg, innymi słowy, nie trzeba daleko odejść od serca, aby działająca siła drastycznie osłabia.
— To tak, jak w przypadku haremu — powiedziała Yasmina.
— Mniej więcej, lecz obawiam się, że bardziej przypomina to siłę grawitacji. Tak czy inaczej, pomiędzy wszystkimi cząstkami występuje odpychanie ki, które jest równoważone przez siłę spajającą. Można powiedzieć, że obie siły rywalizują ze sobą i z innymi siłami. Niektóre ciężkie metale posiadają tak wiele cząstek, że część z nich uchodzi na zewnątrz, jedna po drugiej, owe pojedyncze, uchodzące cząstki, zostawiają po sobie charakterystyczne ślady w danych odstępach czasu. W laboratorium w Nsarze zaczęto ostatnio otrzymywać dziwne wyniki doświadczeń z jednym metalem ciężkim, elementem, który jest cięższy od złota, a w rzeczywistości jest to najcięższy z dotychczas odkrytych elementów, zwany alactinem. Bombardowali go cząstkami neutralnymi i otrzymali przedziwne wyniki na wszystkich powłokach, aż trudno to wyjaśnić, okazuje się, że serce tego elementu jest niestabilne.
— Zupełnie jak Yasmina.
— Mniej więcej, to znaczy, ciekawe, że tak mówisz, gdyż choć nie jest to całkowicie prawdą, to jednak pokazuje, w jaki sposób próbujemy wyobrażać sobie rzeczy, które są za małe, aby dostrzec je gołym okiem — zrobiła pauzę, spojrzała na tablicę i na swoich nierozumiejących słuchaczy, po czym jakaś silna emocja przemknęła jej przez twarz. — Tak… to jest następne zjawisko, które należałoby wyjaśnić, zostawmy je teraz. Potrzeba jeszcze wiele badań laboratoryjnych, zanim cokolwiek będzie jasne.
Następnie zaczęła kreślić coś w milczeniu na tablicy. Liczby, litery, chińskie ideogramy, równania, punkty i diagramy, z których powstało coś na wzór ilustracji z książki o Alchemiku z Samarkandy.
Po chwili zwolniła i wzruszyła ramionami.
— Będę musiała porozmawiać o tym z Pialim.
— A on czasem nie jest teraz w Nsarze? — zapytała Budur.
— Zgadza się — Budur już wiedziała, że to również było częścią mishkul — będziemy oczywiście rozmawiać przez telefon.
— Opowiedz nam o Nsarze — poprosiła Budur po raz tysięczny.
Idelba wzruszyła ramionami, nie była w nastroju do opowieści, właściwie to należałoby zacząć od tego, że nigdy nie była w dobrym nastroju. Długo zajęło jej przebijanie się przez grubą zasłonę żalu. Jej pierwszy mąż rozwiódł się z nią, kiedy zaczęła przekwitać, i zostawił ją bezdzietną. Drugi mąż umarł młodo. Musiała więc uporać się ze sporą dawką samotności. Mimo to Budur cierpliwie chodziła za ciotką po tarasie i po pokojach, wówczas Idelbie udawało się przezwyciężyć ból. Najwidoczniej pomagało jej w tym przechodzenie przez kolejne pomieszczenia, co współgrało z naturalnym podziałem naszego umysłu na osobne pokoje, zajmowane przez wszystkie miejsca na Ziemi, w których dotąd żyliśmy, z własnym niebem zamiast dachu, ze wzgórzami zamiast ścian i budynkami zamiast mebli — podobnie jest z ludzkimi wcieleniami, które przemieszczają się z jednego takiego pokoju do innego w ramach struktury wykraczającej poza umysł człowieka. Dawniej zajmowane pokoje nadal istnieją, a zarazem ich nie ma bądź opustoszały, więc w rzeczywistości człowiek może jedynie dobudować nowy pokój bądź pokoje albo zamknąć się w tym, w którym się znajduje, jak w więzieniu. Z kolei umysł człowieka…
Najpierw Idelba zaczęła opowiadać o tamtejszej pogodzie, o wzburzonym Atlantyku, o falach, które rozbijają się o brzeg, o wietrze, chmurach, mgle i mroźnej mżawce, a nawet o śniegu. Deszcz przeplatał się tam ze słoneczną pogodą, w czasie której jasne plamy światła płynęły po ziemi jak kry po wodzie, złocąc nadmorski bulwar, ujście rzeki i porty wielkiego miasta, wypełniającego całą dolinę, po obu stronach rzeki i ciągnącego się w górę aż do Anjou. Mieszkańcy wszystkich państw Azji i Firanii ściągają właśnie tam, do miasta wysuniętego najdalej na zachód, gdzie spotykają kolejną falę ludzi, napływającą ze świata drogą morską. Byli tam przystojni Hodenosaunee, drżący o życie Inkowie, wygnani ze swojego imperium, odziani w barwne sarape i obwieszeni złotą biżuterią, która łyskała metalicznym poblaskiem w szare, zimowe popołudnia, zlane zimnym, sztormowym deszczem. Te egzotyczne szczegóły, jak mówiła Idelba, czyniły Nsarę miastem fascynującym, a do tego takie atrakcje, jak ambasady Chin i Trawankoru, które pracowały nad umocnieniem postanowień powojennych traktatów i stały tam jak pomniki wojennej klęski islamu — długie, kwadratowe budynki bez okien na końcu dzielnicy portowej. Kiedy Idelba opowiadała o Nsarze, jej oczy lśniły, jej głos ożywiał się i prawie zawsze, jeśli tylko sama sobie nie przerywała w pół zdania, kończyła opowieść, wykrzykując Nsara! Nsara! O, Nssssarrrra! A potem najczęściej siadała, tam, gdzie stała, j zatapiała głowę w dłoniach, całkiem załamana. Budur była pewna, że Nsara to najpiękniejsze i najbardziej podniecające miasto na świecie.
Ludzie z Trawankoru już dawno założyli tam buddyjski klasztor i szkołę, jak zresztą robili w każdym mieście i wiosce na świecie, takie przynajmniej miało się wrażenie, widząc najnowocześniejsze laboratoria i wydziały, stojące tuż obok starej medresy i meczetu, które funkcjonowały nieprzerwanie i w niezmienionej formie od lat dziewięćsetnych. Idelba mówiła, że duchowni z medresy wyglądali przy buddyjskich mnichach i nauczycielach na prowincjonalnych ignorantów, mimo iż ci drudzy zawsze odnosili się z uprzejmością do muzułmańskich praktyk, nie wywyższali się i byli pełni szacunku. Z czasem część sufickich nauczycieli i reformistycznych duchowych zbudowało swoje własne laboratoria i uczęszczało na wykłady do klasztornych szkół, aby przygotować się do badań nad prawami natury w swoich własnych placówkach.