— Dali nam czas na przeżucie, przełknięcie i strawienie gorzkiej pigułki przegranej — mówiła Idelba o buddystach. — Chińczycy postąpili bardzo sprytnie, trzymali się z dala i pozwalali Hindusom pełnić rolę swoich emisariuszy. Dzięki temu, nie było nam dane doświadczyć prawdziwej bezwzględności Chińczyków. Mamy teraz wrażenie, jakby cala ta historia skończyła się na przybyszach z Trawankoru.
Budur miała wrażenie, że Chińczycy nie byli aż tak twardzi, jak zapewne mogliby być. Nawet Ojciec przyznawał, że wyplata reparacji wojennych nadal była możliwa, a jeśli nie, to przecież dług zawsze można było anulować albo podzielić na raty. Jedynym widocznym śladem, jaki pozostawili po sobie zwycięzcy — z założenia narzucający swoją wolę przegranym — były, przynajmniej w Firanii, buddyjskie szkoły klasztorne i szpitale. Ciemną zaś stroną, swoistym cieniem zdobywców, było opium, które stawało się coraz bardziej powszechne we wszystkich fi-rańskich miastach. Przeczytawszy dzienną prasę, ojciec stwierdził gniewnym tonem, że narkotyk musiał docierać do nich z Afganistanu i z Birmy, a przerzut na pewno kontrolowali Chińczycy. Nawet w Turi można było spotkać zbłąkane dusze z robotniczych dzielnic, ogłupione dziwnie pachnącym dymem. Ciotka Idelba mówiła, że w Nsarze, jak i w innych światowych miastach jej formatu, narkotyk był równie szeroko rozpowszechniony, mimo iż było to światowe miasto islamu, jedyna muzułmańska stolica, ocalała z czasów wojny. Inne, takie jak Konstantynopol, Kair, Moskwa, Teheran, Zanzibar, Damaszek czy Bagdad zostały zniszczone bombami zapalającymi i do dziś nie ukończono odbudowy wielu z nich.
Nsara jednak przetrwała. Teraz była miastem sufich, miastem naukowców, miastem Idelby. Przeprowadziła się tam po dzieciństwie spędzonym w Turi, na rodzinnej farmie w Alpach, gdzie po raz pierwszy poszła do szkoły, a język matematyki od razu przemówił do niej ze stron podręczników. Doskonale go rozumiała i bardzo szybko zaczęła się sprawnie posługiwać tym dziwnym językiem alchemii, którego gramatykę wykładali jej starsi naukowcy. Naśladowała swoich nauczycieli, coraz ciężej pracowała i coraz więcej się uczyła, aby już w wieku dwudziestu lat wnieść swój wkład w teoretyczne spekulacje odnośnie do mikroskopijnej materii.
— Młode umysły są najlepsze w matematyce — mówiła o sobie z perspektywy wieloletniego doświadczenia. Następnie trafiła do laboratorium w Nsarze, gdzie pomagała sławnemu Lisbiemu i jego zespołowi przy składaniu cyklotronu, wyszła za mąż i rozwiodła się, następnie, bardzo szybko i w dość tajemniczych jak dla Budur okolicznościach, ponownie wyszła za mąż, co w Turi nie zdarzało się często. Później, ze swoim drugim mężem, znów dużo pracowała i była szczęśliwa, aż do jego niespodziewanej śmierci. Następnie zdarzył się kolejny tajemniczy zwrot, przeprowadziła się z powrotem do Turi. Pewnego razu Budur zapytała ją.
— Nosiłaś tam czador?
— Czasami — odpowiedziała Idelba — wszystko zależało od sytuacji. Czador posiada specyficzną moc i w pewnych sytuacjach może być pomocny. Wszystkie tego typu symbole wskazują na konkretne rzeczy, to niczym zdania wypowiadane za pomocą formy materialnej. Obcym ludziom, na przykład, hidżab może nieść następujące przesłanie: jestem muzułmanką, solidaryzuję się z naszymi ludźmi i jestem przeciwko wam i przeciwko reszcie świata. Muzułmańskim mężczyznom natomiast mówi: w porządku, będę grała z wami w tę głupkowatą gierkę, spełnię ten wasz kaprys, lecz w zamian zrobicie wszystko, co wam rozkażę. Dla niektórych mężczyzn układ ten, ta swoista kapitulacja w obliczu miłości, pełni rolę uwolnienia się od szaleństwa, wiążącego się z byciem mężczyzną. Czador więc spełniał czasem rolę peleryny czarnoksiężnika. — Widząc pełne nadziei spojrzenie Budur, natychmiast dodała — oczywiście może też być niewolniczą obrożą.
— A więc czasami nie nosiłaś go w ogóle?
— Najczęściej go nie nosiłam. W laboratorium wyglądałoby to głupio, zakładałam tam zwykłą laboratoryjną dżelabę, taką samą jak mężczyźni. Spotykaliśmy się w końcu, żeby badać budowę atomów, żeby poznawać naturę, która jest najwyższą boskością i nie zważa na różnicę płci, w naszych badaniach przecież nie o płeć chodziło. Pracowałam z ludźmi twarzą w twarz, nasze dusze spotykały się na co dzień. „Lśniące oczy — zaczęła recytować jakiś stary wiersz — objawienie nadchodzi w każdej chwili i rozrywa grube brzuchy skał”.
W ten oto sposób Idelba przeżyła swoją młodość. Teraz mieszkała w niewielkim, średnio zamożnym haremie swojego brata, który „chronił” ją w sposób wywołujący u niej coraz częstsze ataki globusu, przez co stała się osobą całkowicie nieprzewidywalną, zupełnie jak Yasmina, lecz zamiast gadulstwa zdradzała raczej tendencje do tajemniczości. Przebywając sam na sam z Budur, kiedy rozwieszały razem pranie na tarasie, patrzyła na wierzchołki drzew wystające ponad ścianami budynków. Mówiła:
— Ach, gdybym tylko mogła znów przechadzać się o świcie po opustoszałych ulicach miasta, skąpanego najpierw w błękicie a później w różach… obalić absurd, obalić świat, opierając się na jego własnych prawach. Wiem, że jest to staroświeckie, że jest to nie do przyjęcia.
Ciotka jednak z Turi nie uciekła, a Budur nie rozumiała do końca dlaczego. Mogła przecież pojechać tramwajem do podnóża wzgórz, wsiąść w pociąg, który zawiózłby ją prosto do Nsary, gdzie na pewno znalazłaby schronienie i godziwą pracę. Jeśli nie ona, to kto? Jakaż kobieta potrafiłaby się zdobyć na coś takiego? Z pewnością żadna, ciesząca się dobrą reputacją. Skoro Idelba nie potrafiłaby tego zrobić, to może nikt by nie potrafił? Budur tylko raz ośmieliła się zapytać ją o to. Ciotka wtedy potrząsnęła głową i odparła szorstko:
— Jest wiele powodów. Nie mogę teraz o nich rozmawiać. Obecność Idelby w ich domu nie dawała Budur spokoju i codziennie przypominała jej o tym, że życie kobiety w każdej chwili może roztrzaskać się jak samolot, który runął z nieba. Im dłużej to wszystko trwało, tym bardziej Budur była zaniepokojona, a ponadto zauważyła, że Idelba również zdradzała narastający niepokój, że przechodziła z pokoju do pokoju, czytając coś i mówiąc do siebie, lub ślęczała nad papierami i wykonywała obliczenia na matematycznym kalkulatorze, w postaci gęstej sieć żyłek rozpiętych na drewnianej ramie z nanizanymi koralikami różnego koloru. Potrafiła też godzinami pisać na tablicy, piszcząc i szurając kredą, pękającą czasem z trzaskiem w jej palcach. Rozmawiała też przez stojący na dziedzińcu telefon, a jej głos raz brzmiał nerwowo, innym razem zdradzał zadowolenie, a kiedy indziej znów zwątpienie lub podekscytowanie. Rozmowa toczyła się wokół liczb i symboli, wartości tego i owego, siły i jej braku oraz sił drzemiących w mikroskopijnej materii, której nikt nigdy nie zobaczy. Kiedyś patrząc na swoje równania, Idelba powiedziała:
— Nie wiem, czy wiesz, Budur, ale we wszystkich rzeczach zamknięta jest ogromna energia. Trawankorski Chandala był największym myślicielem, jakiego kiedykolwiek wydał świat, można powiedzieć, że Długa Wojna była potworną katastrofą, choćby tylko dlatego, że on w niej zginął. Na szczęście pozostawił nam wielką spuściznę, weźmy pierwszy z brzegu pomysł, równoważność masy i energii. Spójrz, powiedzmy, że masa jest miarą pewnej wagi. Mnożąc ją przez kwadrat prędkości światła, czyli pół miliona li na sekundę, otrzymujemy ogromne wartości nawet w przypadku odrobiny materii i obliczamy zamkniętą w niej energię ki. Kosmyk twoich włosów ma w sobie więcej energii niż lokomotywa.