Budur bała się nawet rozmowy przez telefon ze swoim ojcem. Natomiast pomysł z listem zaintrygował ją. Mogła mu wszystko wytłumaczyć, nie podając konkretnych informacji o miejscu swojego pobytu.
Usiadła na ziemi i zaczęła pisać:
Drogi Ojcze, szanowna Matko,
Udałam się w ślad za Idelba, bez jej wiedzy i zgody. Dotarłam do Nsary, gdzie chcę zamieszkać i uczyć się. Koran mówi, że wszystkie żywe istoty są równe w obliczu Allaha. Będę do was pisać regularnie, będę wiodła proste i uporządkowane życie, aby nie zhańbić dobrego imienia naszej rodziny. Aktualnie mieszkam w dobrej zawiji razem z Idelba, która dobrze o mnie dba. Poza tym w ten sposób żyje tu wiele młodych kobiet i zawsze są skore do pomocy. Będę studiować w medresie. Przekażcie proszę moje pozdrowienia dla Yasminy, Remy, Aishy, Nawah i Fatimy.
Z chwilą gdy wrzuciła list do skrzynki, przestała myśleć o Turi. Dzięki tym kilku zdaniom pozbyła się sporej części poczucia winy. Wraz z upływem kolejnych tygodni, kiedy to zajmowała się pracą biurową, sprzątaniem, gotowaniem, pomocą innym kobietom w zawiji oraz przygotowaniami do rozpoczęcia studiów na instytucie sąsiadującym z medresą, coraz wyraźniej docierało do niej, że nie otrzyma od Ojca listu z odpowiedzią. Matka była niepiśmienna, a jej kuzynkom pewnie zabraniano pisać, poza tym musiały się strasznie pogniewać na Budur za to, że je opuściła. Nie wysłano po nią również brata, który zapewne i tak nie chciałby się angażować w taką sprawę, nie zawiadomiono też policji, która mogłaby ją aresztować i odesłać do domu w zaplombowanym wagonie — na szczęście takie rzeczy właściwie nigdy nie zdarzały się. W całej Firanii dosłownie tysiące kobiet uciekały z domów, wiele z nich dobrowolnie zwalniało swoje rodziny z obowiązku troszczenia się o nie. To, co w Turi wyglądało na odwieczny system prawa zwyczajowego, którego wszyscy przestrzegali, było w rzeczywistości niczym innym jak zbiorem przestarzałych nawyków chylącego się ku upadkowi segmentu odosobnionej społeczności, żyjącej w górach, podzielającej konserwatywne upodobania i z uporem godnym lepszej sprawy wynajdującym nowe, wszechmuzułmańskie „tradycje”, nawet teraz, gdy społeczność ta znikała już z powierzchni ziemi jak poranna mgła lub, mówiąc dokładniej, jak dym nad polem bitwy. To, że już nigdy nie wróci do domu, stało się dla niej jasne jak słońce. Nikt nie mógł jej do niczego zmusić, a to, że nikt nawet nie próbował tego robić, było dla niej dodatkowym wstrząsem. Czasami wcale nie czuła, że uciekła z domu, najczęściej miała wrażenie, że została porzucona.
Każdego dnia, kiedy wychodziła z zawiji, uświadamiała sobie z całą mocą jeden zasadniczy fakt: nie mieszkała już w haremie. Mogła pójść dokąd tylko chciała i kiedy tylko chciała. Na samą myśl o tym kręciło jej się w głowie i czuła się dziwnie — wolna i osamotniona. Pewnego razu, kiedy dała się na dobre ponieść tej euforii, dostrzegła kątem oka mężczyznę wychodzącego z budynku dworca. Przez chwilę pomyślała, że był to jej ojciec, poczuła zadowolenie, a nawet ulgę. Kiedy jednak okazało się że to nie był on, jej dłonie trzęsły się do samego wieczora ze złości, wstydu i tęsknoty.
Podobne zdarzenia przytrafiły się jeszcze kilka razy. Budur zaczęła je traktować jak swego rodzaju spotkania z lustrzanym odbiciem ducha. Prześladowało ją dawne życie: jej ojciec, wujowie, brat, kuzynowie — wszyscy o twarzach obcych przechodniów, lecz wystarczająco podobni, żeby znów wtrącić ją w ten dziwny stan. Była przerażona, serce jej łomotało, mimo iż wszystkich tych mężczyzn naprawdę kochała. Tak bardzo by chciała, żeby byli z niej choć trochę dumni, żeby zależało im na niej choćby na tyle, aby po nią posłać. Lecz jeśli miałoby to oznaczać jej powrót do haremu, wolała już nigdy ich nie spotkać. Nigdy więcej nie podporządkuje się niczyim zasadom. Ostatnimi czasy nawet te codzienne, zdroworozsądkowe prawa, które obowiązywały praktycznie wszędzie, budziły w niej złość. Jak palący nerwoból przenikał ją niemy krzyk kategorycznego sprzeciwu: NIE! Islam oznaczał dosłownie poddanie się — a w jej wnętrzu brzmiało głośnie NIE! Utraciła zdolność do podporządkowania się. Kiedy policjantka pouczała ją o zakazie przechodzenia przez ruchliwą drogę portową w nieoznakowanym miejscu, Budur przeklinała ją. Na samą myśl o zasadach panujących w zawiji zaczynała zgrzytać zębami. Nie zostawiać po sobie brudnych naczyń w zlewie, prać bieliznę w każdy czwartek — NIE!
Cala złość bladła jednak w obliczu niepodważalnego faktu jej wolności. Wstawała o świcie, po raz kolejny uświadamiała sobie, gdzie się znajduje, i wyskakiwała z łóżka pełna radosnej energii. Przez godzinę z zapałem pracowała w zawiji, po czym mogła się odświeżyć i zjeść posiłek. Następnie brała się za dalszą część wspólnych prac wokół domu, czyszczenie łazienek, zmywanie naczyń i za wszystkie inne rzeczy, które niegdyś wypełniali za nią służący. O ile przyjemniej było poświęcać tej pracy godzinę każdego dnia, niż skazywać na nią dożywotnio inne istoty ludzkie! Było to dla niej takie oczywiste, stało się niemal uniwersalnym modelem organizacji ludzkiej pracy oraz wszelkich relacji międzyludzkich!
Uporawszy się z obowiązkami domowymi, wychodziła na zewnątrz, odetchnąć świeżym, oceanicznym powietrzem, które działało na nią jak słone i zimne lekarstwo. Czasem miała ze sobą listę z zakupami, czasami torbę z książkami i przyborami do pisania. Gdziekolwiek się nie udawała, zawsze przechodziła obok portu, aby jeszcze raz spojrzeć na szeroki ocean. Wiatr smagał furkoczące chorągiewki, budził się kolejny, piękny dzień, a ona stała na końcu mola i nigdzie więcej nie musiała już iść ani nic więcej robić. Najprzyjemniejsze było to, że nikt oprócz niej nie wiedział, gdzie się znajdowała. Mój Boże! Co za uczucie! W porcie tłoczyły się statki. Nitka brązowej wody wpływała do oceanu z falą odpływu, a niebo rozwadniał przejrzysty lazur — w jednej chwili poczuła się kwitnąco, w jej piersi wzburzył się ocean białych chmur, zapłakała ze szczęścia. Och, Nsara! Nsaaaarrrrra!
Najczęściej jednak na jej liście porannych obowiązków znajdowała się wizyta w Białym Półksiężycu, w domu dla niepełnosprawnych weteranów wojennych, mieszczącym się w przebudowanych koszarach daleko w górę rzeki przepływającej przez tutejszy park. Był to jeden z tych obowiązków, które podsunęła jej Idelba. Budur przekonała się, że odwiedziny te były jednocześnie straszne i podnoszące na duchu, że były dokładnie tym, czym nigdy nie były, choć zawsze powinny być piątkowe modlitwy w meczecie. Większą część baraków i szpitala zajmowały setki niewidomych żołnierzy, oślepionych przez gazy bojowe w czasie walk na wschodnim froncie. Każdego ranka zasiadali w milczeniu na łóżkach, krzesłach i wózkach, a ktoś z personelu, najczęściej któraś z kobiet, czytał im dzienną prasę, drukowaną czarnym tuszem na cienkich arkuszach papieru, oraz wiele innych tekstów. Czasem był to Koran, a kiedy indziej hadisy, choć te cieszyły się mniejszą popularnością. Wielu mężczyzn było nie tylko oślepionych, lecz również okaleczonych. Niektórzy nie mogli chodzić lub nawet poruszać się o własnych siłach, siedzieli więc w bezruchu, jeden z połową twarzy, inny bez nóg, lecz wszyscy w pełni świadomi swojego wyglądu, kiedy tak wlepiali swój nie-widzący, zgłodniały i zawstydzony wzrok w lektorkę, jak gdyby chcieli ją zabić i pożreć na miejscu, powodowani miłością lub zapiekłą urazą, a może obiema naraz. Nigdy wcześniej Budur nie widziała tak nagich ludzkich oblicz. Sama najczęściej starała się skupiać wzrok na tekście, który akurat czytała, jak gdyby przeczuwała, że kiedy choć na chwilę spojrzy na nich, oni od razu to wyczują i zaczną pomrukiwać i sykać z dezaprobatą. Kątem oka dostrzegała jednak swoją widownię rodem z koszmaru, jak gdyby jedna z piekielnych komnat wyłoniła się na powierzchnię ziemi i ukazała swoich mieszkańców, którzy oczekiwali na sąd, tak samo jak za życia oczekiwali na sąd i sądom podlegali. Pomimo szczerych prób niespoglądania w ich stronę, Budur i tak za każdym razem dostrzegała, że któryś z mężczyzn płakał, bez względu na to, co akurat czytała, nawet jeśli były to relacje pogodowe z Firanii, Afryki, czy z Nowego Świata. Pogoda, w rzeczy samej, była ich najpopularniejszym słuchowiskiem.