Zostaliśmy pogrzebani przez lawinę i nie możemy się wydostać.
Kenpo nadal próbuje się przebić, ale już wiemy, że to nic nie da.
Nie zostało nam zbyt wiele czasu, zaczyna brakować powietrza.
W tym domu znajdują się Kenpo, Iwang, Sidpa, Zasep, Dagyap, Tenga i Baram.
Puntsok wyszedł tuż przed zejściem lawiny, nie wiemy, co się z nim stało.
„Wszelka egzystencja jest jak odbicie w zwierciadle, brak jej substancji, jest jak fantom wyobraźni. Wkrótce nowa forma będzie nam dana”. Chwała niech będzie Buddzie Współczującemu.
Zdjęcia przypominały Budur obrazy wojennych katastrof, śmierci, która przychodziła znienacka, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu, a jednak zmieniając wszystko bezpowrotnie. Zakręciło jej się w głowie, wysoki hol medresy zawirował, niemal poczuła falę uderzeniową schodzącej lawiny, masy śniegu i skal, wpadające przez dach, unieruchamiające jej rodzinę, przyjaciół i ją samą. Ale czy tak właśnie nie było? Tak właśnie było.
Budur stała przed planszą jak zahipnotyzowana, a po chwili z transu wyrwał ją zdyszany Pilali.
— Obawiam się, że musimy jak najszybciej wracać do Nsary. Dowództwo armii próbuje zawiesić rząd i przejąć władzę w Nsarze.
22.
Następnego dnia polecieli z powrotem. Pilali całą drogę narzekał na powolne tempo statku powietrznego i denerwował się, dlaczego jednostek wojskowych nie wykorzystuje się do transportu publicznego. Zastanawiał się też, czy po wylądowaniu nie trafią prosto do aresztu, jako intelektualiści, odwiedzający obcą potęgę w czasie stanu wyjątkowego.
Kiedy wylądowali na lotnisku poza granicami Nsary, nikt ich nie zaaresztował, co więcej, gdy oglądali miasto przez szyby tramwaju, nie dostrzegli jakichkolwiek zmian.
Dopiero kiedy wysiedli i ruszyli przez dzielnicę, w której stała medresa, różnice zaczęły rzucać się w oczy. W dokach panowała cisza. W proteście przeciwko zamachowi stanu pracownicy stoczni i rybacy zamknęli dojście do nabrzeża. W tym samym czasie żołnierze zajęli stanowiska na dźwigach i wieżach, z dołu przyglądały im się grupy mężczyzn i kobiet, przyczajonych za rogami budynków.
Pilali i Budur weszli do instytutu fizyki w kompleksie medresy i odwiedzili kolegów Pilaliego, aby zasięgnąć informacji. Dowództwo wojskowe rozwiązało nsareńską radę stanu i miejskie panczajaty i ogłosiło stan wyjątkowy. Nazwali to prawem szarii i mieli za sobą kilku mułłów, którzy zaświadczali o religijnej prawomocności całego zajścia. Nie wychodziło im to jednak najlepiej. Większość z nich wywodziła się ze skrajnych środowisk reakcjonistycznych i nie miała najmniejszego pojęcia o sytuacji w Nsarze od czasu zakończenia wojny. Tacy jak oni zasilali zastępy „wielkich wygranych” albo, jak zawsze nazywał ich Hasan: „wielkich wygranych, którzy przegrali z powodu żydów, sikhów, Ormian, Romów i wszystkich innych, których tak bardzo nienawidzą”. Zwykły motłoch, krzyczący: wygralibyśmy, gdybyśmy tylko tak sromotnie nie przegrali. Żeby znaleźć ludzi o podobnych poglądach trzeba by ich szukać w Emiratach Alpejskich albo od razu w Afganistanie.
Nikt zatem nie nabrał się na podejrzany kamuflaż. Co więcej, sytuacja bytowa w mieście poprawiła się ostatnio, w związku z czym przewrót okazał się chybiony w czasie. W gruncie rzeczy był on całkowicie bezsensowny, a rozpoczął się tylko dlatego, że oficerowie zatrudnieni na sztywne stawki podczas długiego okresu hiperinflacji doszli do wniosku, że wszyscy dookoła są tak samo zdesperowani jak oni. Ludzie jednak mieli dosyć wojska i zgodnie popierali miejscowe panczajaty, a niektórzy nawet radę stanu. Budur była przekonana, że zrodziły się szanse na stworzenie ruchu oporu na miarę zwycięstwa.
Kirana prezentowała bardziej pesymistyczne stanowisko. Jak się okazało, była obecnie w szpitalu, dokąd Budur pobiegła, kiedy tylko się o tym dowiedziała. Wpadła do budynku, czując suchość w gardle i strach w żołądku. To tylko badania, rzekła zbywającym tonem Kirana. Później Budur dowiedziała się, że chodziło o krew i o płuca. Nie zważając na swój stan, wykonywała ze szpitalnego łóżka dziesiątki telefonów dziennie, do wszystkich zawiji w mieście, sprawdzając stan przygotowań i załatwiając ostatnie sprawy.
— Mają broń, więc mogą nas pokonać, nie zamierzamy jednak im tego ułatwiać.
Wśród tłumów zgromadzonych na placu centralnym, na nabrzeżnym bulwarze, w dokach i na dziedzińcu wielkiego meczetu stało wielu studentów z instytutu i medresy, którzy krzyczeli, śpiewali, a czasem rzucali kamieniami. Kirana nie była z nich dumna i resztę dnia spędziła przy telefonie, konsultując szczegóły organizowanego wiecu:
— …zobaczysz, oni znów wam naciągną czador na twarz, chcą cofnąć czas i uczynić z was zwierzęta domowe. Musicie wyjść na ulice jak największymi grupami! Tylko to może wystraszyć przywódców przewrotu. — Ciągle mówiła „wy”, nigdy „my” zauważyła Budur, jakby odcinała się od nich, niczym w pośmiertnym przemówieniu, choć jednocześnie najwyraźniej bawiły ją te wszystkie zajęcia. Cieszyła ją także wizyta Budur.
— Wybrali sobie najgorszy moment — powiedziała tonem złośliwej satysfakcji. Nie tylko coraz rzadziej zdarzały się teraz przerwy w dostawach żywności, lecz również były one coraz mniej dotkliwe, gdyż właśnie rozpoczynała się wiosna i od czasu do czasu wiecznie zachmurzone niebo nad Nsarą rozstępowało się i oczyszczało, a słońce grzało przez kilka coraz dłuższych dni z rzędu, budząc do życia zieleń w ogrodach i w pęknięciach chodników. Niebo wisiało ponad nimi jakby wyłożone lapisem, a kiedy na nabrzeżu handlowym zebrał się dwudziestotysięczny tłum, pochód ruszył Bulwarem Sułtanki Katimy w stronę Meczetu Rybaków. Na trasie powiększał się o kolejne tysiące ludzi, którzy przyłączali się doń spontanicznie i maszerowali wspólnie, do momentu gdy wojsko otaczające całą dzielnicę nie wystrzeliło w tłum pocisków z gazem pieprzowym. Ludzie rozpierzchli się, biegli szerokimi przecznicami, przechodzącymi przez medyny i ciągnącymi się wzdłuż brzegów rzeki Lawiji, co sprawiało wrażenie, jakby w całym mieście odbywały się zamieszki. Kiedy opatrzono i zabrano do szpitala poszkodowanych przez gaz, na miejscu zjawił się tłum dwukrotnie większy niż za pierwszym razem.
Jednego dnia doszło do dwóch czy trzech takich starć, aż w końcu ogromny plac przed meczetem i starym pałacem wypełnił się ludźmi, którzy stali naprzeciw zasieków z drutu kolczastego, rozciągniętych wokół pałacu, śpiewali pieśni, wykrzykiwali slogany, wysłuchiwali przemówień i recytowali sury Koranu, mówiące o prawach zwykłych ludzi wobec władców. Tłum nie opuszczał placu ani na chwilę, nie zdarzało się nawet, aby rzedł. Ludzie chodzili do domów na posiłki i za potrzebą, lecz na miejscu zostawali młodzi, którzy bawili na placu przez całe noce. Nad ranem, w świetle coraz dłuższych dni pojawiały się z powrotem niezliczone tłumy. Przez pierwszy wiosenny miesiąc całe miasto zamarło w bezruchu, jak w czasie najsurowszego ramadanu.
Któregoś dnia studenci zawieźli Kiranę na plac na wózku inwalidzkim. Widok tłumów wyraźnie ją ucieszył.
— To się musi udać — powiedziała — liczby mówią same za siebie!
Przeprowadzono ją przez tłum, w stronę podium skleconego naprędce z drewnianych palet ładunkowych. Weszła, wspierając się na ramieniu któregoś z mężczyzn, po czym rozpoczęła przemowę, jak zwykle z klasą, w swoim stylu i z werwą, pomimo fizycznej niedyspozycji. Złapała za mikrofon i rzekła:
— Wraz z Mahometem nastała era praworządności, a odbieranie człowiekowi należnych mu praw było równoznaczne z obrazą Stwórcy. Wszyscy ludzie są w takim samym stopniu dziećmi Allaha i żaden nie powinien uginać karku przed drugim. Ta prawda dociera do nas dziś, kiedy zapomniano już o dawnych zwyczajach. A jednak postęp historyczny dokonuje się nadal i nadal precyzowane są pryncypia islamu i stawiany fundament sprawiedliwości. Oto zjawiliśmy się tu, aby kontynuować to dzieło!