— Zawróćmy i powiadommy innych — rzekł Psin.
Pozostali kiwali głowami, ciesząc się, że to Psin podjął decyzję.
Timur rozkazał swoim zwiadowcom wybadać równiny madziarskie, leżące cztery dni jazdy stąd na zachód. Nie lubił, kiedy wracali, nie wypełniwszy rozkazów, nawet jeśli na zwiad wyruszali najstarsi qa’uchin. Psin nie obawiał się jednak spojrzeć władcy w twarz.
Jechali z powrotem przy blasku księżyca, robiąc krótkie postoje, by konie odpoczęły. O świcie podążali już szeroką doliną między wzgórzami, którą poprzedni zwiadowcy nazwali Bramą Morawską. Z kominów wiejskich chat i lepianek, które mijali po drodze, nie unosił się dym. Poganiali konie w szybki, miarowy kłus i pędzili bez wytchnienia cały dzień.
Kiedy zjeżdżali po długim, wschodnim zboczu łańcucha górskiego, wprost na rozciągający się w dole step, dostrzegli ogromne kłębowisko chmur zbierających się po zachodniej stronie nieboskłonu.
Zbliżali się do obozu Timura. Do tego czasu wielka burzowa chmura zasłoniła cale niebo. Zapadła gęsta ciemność, jak w nocy. Włosy zjeżyły się Boldowi na karku. Spadło kilka grubych kropli deszczu, a od zachodu dobiegł ciężki grzmot, który przetoczył się nad nimi jak gigantyczny rydwan na spiżowych kołach. Pochyleni w siodłach, poganiali konie do galopu, wszyscy bali się wracać z takimi wieściami i to w taką burzę. Timur z pewnością odczyta to za zły omen, tak samo zresztą jak i oni. Często powtarzał, że cale swoje powodzenie zawdzięcza jednemu asurowi, który odwiedził go i udzielił mu porady. Bold był świadkiem tych odwiedzin — widział kiedyś Timura pochłoniętego rozmową z niewidzialną istotą. Po takim spotkaniu władca potrafił odgadywać ludzkie myśli i przepowiadać przyszłość. Tak nieprzeniknienie ciemna chmura musiała zwiastować zło, czające się na zachodzie. Zdarzyło się tam coś okropnego, może nawet coś gorszego od zarazy. Kto wie? Może Timur będzie musiał porzucić plany podboju Madziarów i Franków. Ubiegła go sama bogini czaszek. Nie sposób sobie wyobrazić, aby mógł ze spokojem przyjąć fakt, iż cały jego wysiłek został udaremniony. Przybyli na miejsce, niosąc ze sobą burzę, jakiej jeszcze żaden z nich nie widział — wszyscy Madziarowie nie żyli.
Z ognisk, nad którymi gotowano strawy, unosił się dym. Z oddali obóz wyglądał jak płonący stos ofiarny, rozsiewający dokoła znajome wonie. Coś jakby zapach domu, który opuścili na zawsze dawno temu. Psin spojrzał na swoich ludzi.
— Tutaj rozbijecie obóz! — rozkazał. Wszystko wcześniej obmyślił.
— Bold! — Bolda przeszył strach. — Pójdziesz ze mną! Bold przełknął ślinę i skinął głową. Nie był nadto odważny, posiadał za to stoickie usposobienie qa’uchin — najstarszych wojowników Timu-ra. Psin i Bold przejrzeli swoje myśli. Byli świadomi, że właśnie wchodzą na inny plan istnienia, na którym wszystkie przyszłe wydarzenia, nawet te najdziwniejsze, są z góry ustalone, lecz konfrontacja z nimi nieunikniona — to karma, od której nigdy nie ma ucieczki.
Psin miał w pamięci żywe wspomnienie pewnego wydarzenia z młodości, kiedy to obaj zostali porwani przez plemię myśliwych z tajgi, gdzieś na północ od rzeki Kama. Udało im się wtedy zorganizować spektakularną ucieczkę. Zasztyletowali przywódcę myśliwych i uciekli na koniach, przez ognisko, w noc.
Teraz też jechali we dwójkę, minęli zewnętrzną straż i przez środek obozu dotarli do namiotu chana. Ciemne powietrze na zachodzie i północy rozrywały ogniste pioruny. Żaden z mężczyzn nie widział dotąd takich błyskawic. Rzadkie włosy na przedramionach Bolda stroszyły się niczym szczecina prosięcia. Wyczuwał, jak powietrze iskrzyło się od zgłodniałych duchów — pretów, zbierających się tłumnie, aby uczestniczyć w chwili, gdy z namiotu wyłoni się wspaniały Timur.
Mężczyźni zsiedli z koni. Z namiotu wyszli strażnicy, którzy odgarnęli grube poły wejścia i stanęli po obu stronach, w pełnej gotowości i z napiętymi łukami. Boldowi całkowicie zaschło w gardle. Wydawało mu się, że z wnętrza ogromnej jurty chana bije niebieskie światło.
Timur ukazał się wysoko w powietrzu, usadowiony w palankinie spoczywającym na ramionach sług. Miał bladą twarz i pocił się, białka jego oczu były widoczne dookoła tęczówek. Spojrzał z góry na Psina.
— Dlaczego wróciliście?
— Chanie, u Madziarów panuje zaraza. Wszyscy nie żyją. Chan przyjrzał się uważnie generałowi. Niezbyt go lubił.
— Dlaczego wróciliście?
— Aby ci o tym powiedzieć, chanie.
Głos Psina był równy i miarowy. Potrafił bez lęku spojrzeć chanowi prosto w oczy. Timur nie był zadowolony. Bold przełknął ślinę. Teraz nic nie przypominało tamtej sytuacji, kiedy wyrwali się z niewoli myśliwych. Teraz nawet część tamtego planu nie mogła być powtórzona. Mimo to gdzieś w głębi duszy pozostawała myśclass="underline" A może jednak…
Bold zauważył, że w Timurze coś pękło. Teraz przemawiał przezeń jego asura i wyglądało na to, że czynił w nim ogromne spustoszenie. To nie był asura, może raczej nafs, zwierzęcy duch, który w nim mieszkał.
— Nie wymkną mi się tak łatwo — zachrypiał chan. — Spotka ich za to bolesna kara, nie znajdą bezpiecznej kryjówki.
Po czym skinął leniwie dłonią i rzekł:
— Wracajcie do obozu.
Po chwili zwrócił się do swoich strażników:
— Zabijcie tych dwóch, ich ludzi oraz konie. Rozniećcie ogień i wszystko spalcie. Następnie przenieście nasze obozowisko o dwa dni jazdy na wschód.
Uniósł dłoń.
Przestrzeń rozdarła się na strzępy.
Między nich uderzył piorun. Bold ogłuchł i usiadł. Kiedy oszołomiony rozglądał się dokoła, spostrzegł, że wszystkich innych również powaliło na ziemię. Namiot chana płonął, palankin Timura przewrócił się, jego słudzy z trudem podnosili się, a chan klęczał na jednym kolanie i trzymał się za pierś. Część straży podbiegła do niego i wtedy uderzył drugi piorun.
Bold tracił wzrok. Podniósł się i zaczął uciekać. Spojrzał jeszcze raz za siebie i poprzez pulsującą, zielonkawą poświatę ujrzał, jak czarny nafs Timura ulatuje zeń przez usta. Zarówno nafs, jak i asurowie opuścili Żelaznego Timura-i-Lang Chromego. Puste ciało zwaliło się na ziemię i spadła na nie rzęsista ulewa. Bold pobiegł w noc, prosto na zachód.
2
Przez całą noc Bold to biegi, to szedł na zachód, przedzierał się w strugach deszczu przez las i wspinał na najbardziej strome zbocza, jakie tylko mógł znaleźć, aby uniknąć konnego pościgu, który najprawdopodobniej już za nim wyruszył. Wiadomo, że nikt nie usiłowałby za wszelką cenę schwytać potencjalnego nosiciela śmiertelnej choroby, zawsze jednak mógł zostać zestrzelony z większego dystansu. Pragnął zniknąć z tego świata, jakby nigdy na nim nie istniał. Gdyby nie ta przedziwna burza, już by z pewnością był martwy i rozpoczynał kolejny żywot Nadal jednak żył. Gate gate para gałę para sam gate bodhi svaha.
Świt następnego dnia zastał go przy Bramie Morawskiej. Czuł, że nikt nie ośmieliłby się podążać za nim tą drogą. Dotarłszy na Równinę Madziarską, skierował się na południe, w las. W wilgotnym świetle poranka odnalazł powalone drzewo, wsunął się pod jego wystające korzenie i przespał jeden dzień w suchej kryjówce.