— Wiesz co, jutro chyba wybiorę się do Fangzhang, pojeździć z córką na rowerze.
— Bawcie się dobrze — odpowiadała mu Gao.
Większość czasu spędzał w Putatoi, na wykładach i seminariach. Lubił swoich studentów, lubił patrzeć na ich młode twarze. Lubił też ludzi, którzy mieszkali w chatach, wokół ich wspólnego ogrodu. Byli to głównie ludzie związani z rolnictwem, pracownicy uczelnianych laboratoriów agronomicznych, pól eksperymentalnych i właściciele pól ryżowych i sadów. Tym właśnie zajmowali się ludzie, mieszkający w dolinie.
Wszyscy sąsiedzi dzielili się z nim radami, co do prowadzenia jego małego ogródka, i nierzadko ich wskazówki były ze sobą sprzeczne, co nie wróżyło najlepiej, biorąc pod uwagę fakt, że byli to światowi eksperci w tej dziedzinie, a na świecie wkrótce mogło zabraknąć dla nich pożywienia. Z tego też płynęła dla niego nauka, niepokoiło go to i cieszyło zarazem. Lubił tę pracę, lubił brudzić się ziemią, pielić grządki, obserwować dojrzewające warzywa i spoglądać wzdłuż falistych linii tarasów na stokach góry Miwok. Młode małżeństwa w mieście najmowały Bao do opieki nad swoimi dziećmi. Sąsiedzi chętnie zapraszali go do siebie, a on spędzał z nimi popołudnia i wieczory, rozmawiając o życiu całego miasteczka lub grając w kręgle na trawie z grupą studentów, którzy lubili taką rozrywkę.
Po niedługim czasie ten ustalony porządek tutejszego życia stał się dla niego jedynym porządkiem, jaki kiedykolwiek znał. Jednego ranka, opiekując się małą dziewczynką chorą na ospę, siedział przy niej, kiedy leżała apatycznie w kąpieli z owsianki i ze stoickim spokojem pstrykała co rusz palcem w wodę. Wówczas w jednej chwili poczuł, jak przepełniła go nagła fala radości tylko dlatego, że był jedynym takim starym wdowcem, najmowanym do opieki nad dziećmi. Starą latimerią. Drugi taki jak on był w Pekinie i mieszkał w dziurze w murze nieopodal Wielkiej Czerwonej Bramy, naprawiał ludziom buty i pilnował dzieci, bawiące się na ulicy.
Głębokie poczucie samotności, które zwykło go dopadać jeszcze długo po śmierci Pan, teraz przestało go dręczyć. Teraz już nie mieszkał z towarzyszami swojego losu: z Pao, z Kungiem ani z Zhu Isao, mieszkał pośród ludzi, z którymi zżył się przez przypadek, lecz mimo to stali się oni jego społecznością. Może zawsze tak było, że rzeczy działy się bez żadnego zrządzenia losu — może po prostu człowiek zżywał się z tymi, z którymi obcował na co dzień, bez względu na całą historię i wydarzenia na świecie? Z perspektywy jednostki, najważniejsze zawsze są lokalne znajomości: wioska, pluton, jednostka pracy, klasztor, medresa, zawija, gospodarstwo, blok mieszkalny, statek, dzielnica — te miejsca wyznaczają granice naszego świata, w skład którego wchodzi jeszcze kilkadziesiąt gadających głów, zestawionych razem, niczym aktorzy na scenie. Z pewnością w każdej z kast znalazłyby się wszystkie typy bohaterów z japońskiego teatru Noh lub z teatru lalek. Bao grał teraz rolę starego wdowca, opiekuna dzieci, podupadłego poety na państwowym wikcie, który popijał wino nad strumieniem i wyśpiewywał nostalgiczne pieśni do księżyca w pełni lub dreptał po swoim marnym ogródku ze szlauchem w dłoni. To go bawiło i sprawiało mu przyjemność. Lubił swoich sąsiadów i podobała mu się jego własna rola wśród nich.
Czas upływał. Nadal prowadził na uczelni kilka grup studentów i kompletował nową grupę chętnych na jego seminarium pod dębami.
— Historia — mówił do nich — to twardy orzech do zgryzienia. Nie sposób łatwo jej sobie wyobrazić. Ziemia obiega słońce przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, nieprzerwanie. Mięły już tysiące takich lat. W tym czasie jeden gatunek małp zaczął coraz intensywniej zajmować się otoczeniem, wytwarzać nowe przedmioty i powiększać swoją liczebność, aż w końcu podporządkował sobie całą planetę za pomocą słów i znaczeń. W niedługim czasie większość materii nieożywionej i ożywionej na planecie została zaprzęgnięta na użytek przedstawicieli tego gatunku, który w końcu stanął przed pytaniem, czego, poza zwykłym przetrwaniem, tak naprawdę chcą dokonać. Zaczęli więc opowiadać sobie historie o tym, co doprowadziło do obecnej sytuacji, co się wydarzyło i co to oznaczało.
Bao westchnął. Studenci bacznie śledzili każdy jego ruch.
— Według Zhu Isao, historia to indywidualna tragedia i społeczna komedia. Na przestrzeni wielkich cyklów historycznych wyłaniają się możliwości pojednania między narodami — oto oblicze komedii, lecz jednocześnie każdego z nasz czeka tragiczny koniec. Czy nie zgodzicie się ze mną, że bez względu na wszelkie rozważania śmierć oznacza ostateczny koniec i porażkę?
Studenci przyglądali mu się w napięciu, gotowi z miejsca przyznać rację, a jakże inaczej, byli tam przecież sami młodzi ludzie, w wieku dwudziestu, dwudziestu pięciu lat, którzy nadal uważali się za nieśmiertelnych, podczas gdy on zbliżał się już do siedemdziesiątki. Taka widocznie jest ewolucyjna rola starszych wobec młodzieży, podsumował w myśli Bao: dawać młodym coś w rodzaju psychicznej tarczy chroniącej ich przed rzeczywistością, poddawać ich sugestii, w wyniku której mogą ignorować fakt, że kiedyś zestarzeją się i umrą, i że mogą umrzeć nagle — bardzo przydatna funkcja! Spełnianie jej może być też rozrywką dla starszych, którzy dzieląc się swoją śmiertelnością, sami uczą się doceniać wartość życia.
Uśmiechnął się na myśl o nieugruntowanym spokoju ich dusz i rzekł:
— W porządku, przyznajemy, że to katastrofa, ale przecież życie toczy się dalej! Wszyscy pracują wytrwale nad własnymi wątkami w wielkiej tkaninie narodów. Zhu Isao zwykł mówić, a powtarzał to też mój stary towarzysz Kung Jianguo, że każde pokolenie w końcu zbiera się w sobie i buntuje przeciwko zastałemu porządkowi rzeczy, aby uczynić go jeszcze bardziej sprawiedliwym — wiadomo, że jest to działanie z góry skazane na porażkę, ale pod wieloma względami odnosi skutek i zawsze przyczynia się do postępu, choćby i przez dostarczanie gorzkiej wiedzy o rzeczywistości, co w dłuższej perspektywie również okazuje się sukcesem. W ten sposób życie toczy się dalej.
Głos zabrała młoda kobieta z Aozhu, która, podobnie jak inni studenci z wielu zakątków świata, przyjechała tu, aby studiować rolnictwo razem z najstarszymi adeptami tej sztuki:
— Ale czy rzeczywiście śmierć to taka katastrofa, skoro i tak wszyscy reinkarnujemy?
Bao poczuł, że musi wziąć głębszy wdech. Jak większość naukowo wykształconych ludzi, nie wierzył w reinkarnację. Traktował ją jak jedną z wielu istniejących opowieści, relikt starych religii. A z drugiej strony, w jaki sposób wyjaśnić to dręczące poczucie kosmicznej samotności z powodu utraty swoich odwiecznych towarzyszy? Jak wytłumaczyć to, co się z nim działo przy Złotej Bramie, kiedy pokazywał swojej wnuczce cztery strony świata?
Tak długo się nad tym zastanawiał, że aż studenci zaczęli nerwowo spoglądać po sobie. Po chwili odezwał się:
— Zróbmy taki eksperyment. Wyobraźmy sobie, że nie ma bardo, nie ma nieba ani piekła, nie ma życia po śmierci i nie istnieje żadna kontynuacja naszej świadomości ani duszy. Wyobraźmy sobie, że wszystko, czym jesteśmy, wyraża się poprzez nasze ciało, które, gdy przychodzi pora, poddaje się i umiera. Wówczas my raz na zawsze umieramy razem z nim.
Młoda kobieta i pozostali studenci wbili w niego wzrok. Mówił dalej:
— Teraz z kolei zastanówmy się, jakie znaczenie może mieć dla nas reinkarnacja. Potrzebujemy jej, to prawda. Wszyscy jej potrzebujemy, więc może istnieje jakiś sposób uzmysłowienia sobie jej zasady, tak abyśmy mogli ją zrozumieć, mimo iż jesteśmy skłonni przyznać, że śmierć naszego ja jest ostatecznym faktem.