Выбрать главу

Po raz kolejny wyszedł więc na spacer, jak zwykł czynić to od lat, niebo rozpościerało się ponad nim jak kolejne farbowane jajo, powietrze było rześkie, a źdźbła traw uginały się pod ciężarem rosy. Czuł na stopach wilgoć. Granatowe, zielonkawe, żółte i różowe paczuszki z łakociami łyskały w trawie jeszcze jaśniej i wyraźniej niż zeszłego roku, zamyślił się. Strumień Puta wyraźnie przybrał i szemrał radośnie na przepławkach dla łososi. Na drugim brzegu zatrzymały się zajęczyca i jelonek i w bezruchu przyglądały mu się, gdy przechodził obok.

W końcu doszedł do miejsca zbiórki. Usiadł na trawie i przyglądał się dzieciom, które pokrzykując, śmiejąc się i nawołując, wyławiały kolorowe jajka z traw. Zamyślił się: skoro wszystkie te dzieciaki są szczęśliwe, to może jednak wszystko będzie dobrze.

Tak czy inaczej teraz trwała ta radosna chwila. Dorośli stali w kręgu, popijając zieloną herbatę i kawę, jedząc ciastka i jajka na twardo, ściskając się nawzajem i życząc sobie szczęśliwego nowego roku. Bao siedział na przyniesionym dla niego krześle i spoglądał w twarze ludzi.

Jedna z trzylatek, którą Bao opiekował się czasem, przechodziła obok całkowicie zapatrzona w zawartość swego wiklinowego koszyka.

— Patrz — powiedziała, kiedy go ujrzała — jajko!

Wyciągnęła z koszyka czerwone jajko i podsunęła mu je energiczne pod nos. Odchylił ostrożnie głowę. Jak wiele dzieci z sąsiedztwa, ta dziewczynka przyszła prawdopodobnie na świat jako wcielenie jakiegoś szaleńca, więc można było się spodziewać, że rozbije jajko na jego czole tylko po to, żeby się przekonać, jak to jest.

Tym razem jednak była spokojna i trzymała jajko w wyciągniętej ręce, tak by oboje mogli mu się przyjrzeć. Jajko długo moczono w roztworze barwnika z octem, przez co było tak jaskrawo czerwone, jak żywo błękitne było niebo. Czerwona obłość na tle błękitnej plamy, czerwień i błękit razem.

— Piękne! — powiedział Bao, odsuwając głowę, aby móc wyraźniej je zobaczyć. — Czerwone jajko oznacza szczęście.

— Jajko!

— Zgadza się, to też jest czerwone!

— To dla ciebie — powiedziała, wkładając mu je w dłoń.

— Dziękuję. Dziewczynka poszła dalej. Bao przyglądał się jajku: jego czerwień była bardziej intensywna niż barwnik, którego użył do farbowania, a skorupka była nakrapiana, lecz przeważała na niej głęboka czerwień.

Śniadanie na trawie powoli dobiegało końca, dzieci siedziały dookoła, żując swoje skarby, a dorośli znosili do domów papierowe talerze. Panował spokój. Przez moment Bao zatęsknił za Kungiem — szkoda, że nie mogli razem podziwiać tego widoku. Tak długo walczył o taki właśnie spokój, walczył pełen gniewu i radości, że sprawiedliwym wydawało się, aby mógł na niego choć popatrzeć. I cóż mu po sprawiedliwości! Nic. Może wkrótce w wiosce znajdzie się kolejny Kung, może to ta mała dziewczynka, tak niespodziewanie poważna i skupiona. Przecież każdy z nich wielokrotnie się odradzał, cala ich kasta: w każdej grupie byli jacyś Ka i Ba, jak w antologii Starego Czerwonego Tuszu. Ka zawsze narzekał na krakanie kruka, koci kaszel i krzyk kojota, kra, kra — brzmiał jego fundamentalny głos sprzeciwu, a z kolei Ba to banalny bek bawołu, muzyka pługu rozcinającego ziemię, beczenie przepełnione nadzieją i obawą. Ba tęskniący za nieobecnym Ka, tak wyraźnie odczuwający jego brak, choć jeszcze częściej zaprzątnięty codziennym życiem, lecz zawsze robiący wszystko, co w jego mocy, aby pod nieobecność Ka świat toczył się prawidłowym rytmem. Działajmy dalej! Świat został odmieniony przez Kungów, lecz tacy jak Bao musieli dbać, by zmiany były trwałe i owocne. Każdy z nich odgrywał własną rolę, podejmował kroki, jakich wymagała od nich dharma, której żaden z nich do końca nie rozumiał.

Teraz jego zadaniem było nauczanie młodych. Trzecie zajęcia z tą konkretną grupą, wreszcie zaczęli docierać do sedna sprawy. Z niecierpliwością oczekiwał kolejnego spotkania ze studentami.

Zabrał czerwone jajko z powrotem do chaty i położył je na biurku. Spakował wszystkie papiery do naramiennej torby, pożegnał się z Gao, wsiadł na rower i pojechał na uczelnię. Ścieżka rowerowa biegła wzdłuż strumienia Puta. Nowe liście na gałęziach drzew rzucały ocień na drogę, tak że na asfalcie pozostała jeszcze wilgoć po porannej rosie. Kwiaty, które wyrastały z traw, wyglądały jak barwione jajka, wszystko nasycone było żywą barwą. Niebo nad doliną było wyjątkowo czyste i niebieskie jak sam kobalt, a wody strumienia niczym płynny nefryt, stare dęby, większe od niejednej chaty, zwieszały swe korony ponad wartkim nurtem.

Zaparkował rower przed wejściem do uczelni, lecz spostrzegłszy grupę makaków japońskich siedzącą na najbliższym drzewie, przykuł go łańcuchem do stojaka. Tutejsze makaki lubiły porywać rowery i rozpędzać je w dół brzegu, prosto do wody. Zawsze brały się do tego parami lub trójkami. Rower Bao już nieraz wylądował w wodzie, więc od jakiegoś czasu używał kłódki i łańcucha.

Poszedł w dół strumienia, w stronę drewnianego stołu, gdzie umawiał się ze studentami na wiosenne seminaria. Jeszcze nigdy zieleń traw i młodych liści nie wydawała mu się tak soczysta — zakręciło mu się od niej w głowie. W pamięci stanął mu obraz dziewczynki, jej czerwonego jajka i spokoju, który towarzyszył ich spotkaniu, ludzi robiących to, co robił każdy pierwszego dnia roku. Te zajęcia również będą takie same. Zawsze przecież było tak samo. Wszyscy już zebrali się pod wielkim dębem wokół okrągłego stołu, po czym on zasiadał i zaczynał opowiadać to, czego nauczył się przez całe życie, usiłował im przekazać choćby i najmniejszą część swojego doświadczenia. Mówił:

— Chodźcie i siadajcie. Mam dziś dla was kilka opowieści o tym, jak to ludzie się realizują.

Lecz dobrze wiedział, że był tam również po to, aby uczyć się samemu, i dopiero teraz pod nefrytem i szmaragdem świeżych liści spostrzegł młodą i uderzająco piękną kobietę, która dołączyła do ich grupy. Była to nowa studentka z Trawankoru, miała śniadą cerę, czarne włosy i gęste brwi ponad dużymi oczami, które łysnęly, kiedy spoglądała nań z przeciwnej strony stołu. Jej spojrzenie było ostre, przesycone sceptycyzmem. Od razu wiedział, że dziewczyna nie wierzyła swoim nauczycielom, że im nie ufała, że nie była jeszcze gotowa, aby dać wiarę jego słowom. Będzie musiał od niej jeszcze sporo się nauczyć.

Uśmiechnął się i odczekał, aż ucichnie gwar.

— Widzę, że nasza grupa powoli się rozrasta — powiedział, wskazując uprzejmym skinieniem głowy na młodą kobietę. — Możesz się nam przedstawić?