W końcu zgiełk ucichł i myśliwi rozeszli się. Po długiej chwili w dżungli na powrót zapanowała głęboka cisza. Kya powstała i rozejrzała się. W powietrzu unosiła się woń krwi, z pyska pociekła jej ślina. Martwe ciała leżały po obu brzegach rzeki, zaplątane w roślinność, inne zalegały na płyciźnie. Tygrysica stąpała ostrożnie, jedno z większych ciał zaciągnęła do cienia i tam zjadła część. Nie była głodna. Usłyszawszy hałas, umknęła zwinnie w cień, sierść zjeżyła się jej na grzbiecie, rozglądała się bacznie w poszukiwaniu źródła dźwięku, który przypominał odgłos łamanej gałęzi. Po chwili usłyszała kroki. To człowiek. Jeszcze stoi. Ocalały.
Kya odprężyła się i jako że była już nasycona, podeszła do człowieka z ciekawości. Kiedy ją ujrzał, odskoczył gwałtownie do tyłu, a właściwie ciało zrobiło to bez jego woli. Stał teraz i patrzył na nią wzrokiem, jaki miały ranne zwierzęta, pogodzone ze swoim losem. Choć ten wznosił jeszcze oczy ku niebu, jakby mówił: co gorszego mogłoby mnie jeszcze dzisiaj spotkać, albo: tylko nie to. Wyraz jego twarzy był taki sam jak młodych dziewcząt, którym przyglądała się, jak zbierały chrust w lesie, kiedy z pełnym żołądkiem wychodziła im naprzeciw. Ludzie, którzy zasadzili się na grupę tego człowieka, nadal obstawiali szlak do najbliższej wioski. Wkrótce znajdą go i zabiją.
On spodziewał się, że zrobi to tygrysica. Ludzie zawsze są tacy pewni siebie, tacy pewni, że rozpracowali już cały świat i uczynili się jego władcami. Niestety, dzięki swoim śmiesznym kolumnom cyfr i strzałom często mieli rację. Był to jeden z wielu powodów, dla których ich zabijała, jak to miała w zwyczaju robić. Prawdę mówiąc, człowiek należał do mizernych łupów, co jednak nie było najważniejsze. Wiele tygrysów zginęło, próbując dobrać się do wyśmienitego mięsa jeżozwierza, ludzie natomiast smakowali dziwnie, choć biorąc pod uwagę ich dietę, nie było się czemu dziwić.
Ten człowiek na pewno by się zdziwił, gdyby mu teraz pomogła. Podeszła spokojnie do jego nogi, podczas gdy on trząsł się i szczękał zębami. Po chwili oprzytomniał i wrócił do siebie, a ona nosem zarzuciła sobie jego dłoń na głowę, pomiędzy uszy. Stała nieruchomo, czekając, aż ją pogłaszcze, potem poruszyła się, aby mógł pogłaskać jej grzbiet. Stała tuż przy nim, zwrócona w tę samą stronę co on. Następnie z wolna zaczęła iść, a jej tempo wskazywało, że chce, aby szedł za nią. I rzeczywiście, ruszył z miejsca, gładząc jej grzbiet z każdym krokiem.
Przeprowadziła człowieka przez las. Promienie słońca przebijały przez gęste korony drzew i padały prosto na nich. Nagle spośród drzew, ze szlaku w oddali, dobiegł ich hałas, stukot i głosy, poczuła dłoń zaciskającą się na jej futrze. Zatrzymała się i nasłuchiwała. Były to odgłosy ludzkich myśliwych. Wydala z siebie cichy pomruk, warknęła głęboko, po czym ryknęła donośnie.
Martwa cisza dookoła. Ludzie najwyraźniej nie zorganizowali nagonki, więc nie było szans, aby ją znaleźli. Po chwili wiatr przyniósł z oddali odgłosy ludzi, uciekających w popłochu.
Droga była wolna. Dłoń człowieka uczepiła się futra między jej łopatkami. Kya odwróciła łeb i trąciła nosem jego rękę. Puścił. O wiele bardziej bal się teraz innych ludzi niż jej, która wykazywała tak wielkie zrozumienie. Człowiek przypominał jej bezbronne kocię, choć był znacznie szybszy. Jej matka nosiła ją, chwytając zębami za ten sam fałd skóry między łopatkami, za który i on chwycił, nawet użył podobnej siły jak ona, jakby sam kiedyś był matką tygrysicą.
Wolnym krokiem zaprowadziła człowieka do następnej zatoczki, przeszła na drugi brzeg, po czym posuwała się wzdłuż jednego z jelenich szlaków. Wapiti były większe od ludzi, więc szlak był wygodny. Zabrała go do znanego sobie przejścia do wąwozu, który przecinał tutejszą okolicę. Był to wąski jar, o stromych, granitowych zboczach, a jego dno można było osiągnąć jedynie w kilku miejscach. To było jedno z nich. Poprowadziła go na dno wąwozu i dalej w dół strumienia, do wioski, w której ludzie pachnieli podobnie jak on. Człowiek musiał iść dość szybko, aby dotrzymać jej kroku, a ona nie zwalniała. Jako że upał panował już od wielu dni, dno wąwozu wyściełały tylko wodne oczka, a woda ze źródeł spływała leniwie po porośniętym paprociami zawalisku. Idąc dnem jaru i potykając się o kamienie, zamyśliła się, przypomniała jej się chata na skraju wioski, do której się zbliżali, chata, która pachniała niemal identycznie jak ten człowiek. Przeprowadziła go przez gęsty zagajnik palm daktylowych, potem minęli jeszcze gęstszy bambusowy las. Zielone krzewy śliwy jawajskiej rosły na ścianach wąwozu razem z ciernistymi drzewkami jujuby, na których złociły się jaskrawopomarańczowe owoce. Prześwit między wonnymi zaroślami poprowadził ich w górę i na zewnątrz wąwozu. Coś zwietrzyła w powietrzu. Samiec tygrysa był tutaj całkiem niedawno, spryskał swoim zapachem wyjście z wąwozu, oznaczając swoje terytorium. Wydała zdławiony pomruk, człowiek znów uczepił się futra między jej łopatkami, aby pomóc sobie we wspinaczce.
Znów znaleźli się na zalesionych wzgórzach, które otaczały jar z każdej strony. Pięli się zakosami pod górę. Tygrysica wielokrotnie pozwalała człowiekowi wesprzeć się na swoim grzbiecie. On najwyraźniej wolałby obejść wzgórze lub zejść bezpośrednio do wioski, a nie iść pod górę i dookoła niej. Wystarczyło jednak, że kilka razy szturchnęła go mocniej nosem, aby porzucił swoje plany i poszedł za nią bez sprzeciwu.
Poprowadziła go przez ruiny starej fortecy na wzgórzach. Zarośnięte bambusem miejsce omijali szerokim łukiem. Tam kilka lat z rzędu Kya miała zimowe legowisko. Tam też rodziła młode, nieopodal ludzkiej wioski, w ludzkich ruinach. Tutaj samce im nie zagrażały. Człowiek rozpoznał miejsce i uspokoił się. Szli prosto przed siebie, zmierzając ku tyłom wioski.
Idąc tempem człowieka, droga wydawała się bardzo długa. Jego ciało chwiało się na boki, teraz dokładnie widziała, jak trudno chodzić na dwóch nogach. Ani chwili odpoczynku, ciągłe łapanie równowagi, upadanie do przodu i podtrzymywanie się, jakby stale przechodziło się po pniu przerzuconym na drugą stronę rwącego strumienia. Chwiał się zupełnie jak małe tygrysiątko, ślepe i wilgotne.
W końcu dotarli do skraju wioski, gdzie pole jęczmienia dojrzewało w popołudniowym słońcu. Zatrzymali się przy brzegu wysokich traw pod drzewami sal. Na polach z jęczmieniem znajdowały się głębokie bruzdy, które ludzie wypełniali wodą. Sprytne małpy z nich były, przechodzące przez życie na palcach i ciągle łapiące równowagę.
Na widok pola wycieńczona istota ludzka spojrzała w niebo i rozejrzała się dokoła. Teraz on ją poprowadził. Okrążyli razem pole i podeszli tak blisko wioski, jak Kya nigdy sama nie ośmieliłaby się zapuścić, nawet w tym miękkim, popołudniowym światłocieniu, który gwarantował najlepszy kamuflaż, czyniąc jej futro niemal niewidzialnym na tle traw. Kiedy poruszała się odpowiednio szybko, wyglądała jak część krajobrazu, drżąca w gorącym powietrzu. Teraz jednak musiała trzymać powolne tempo. Wymagało to od niej dużo odwagi, a trzeba wiedzieć, że są dwa rodzaje tygrysów, odważne i płochliwe, Kya była jednym z odważniejszych.