W nocy przestało padać, a trzeciego dnia Bold obudził się głodny jak wilk. Bardzo szybko udało mu się znaleźć, narwać i zjeść trochę polnej cebuli — później upoluje coś konkretnego. Może w spichlerzach opustoszałych wsi zostało trochę suszonego mięsa lub ziarna zbóż, może nawet znajdzie się łuk i kilka strzał? Nie chciał podchodzić zbyt blisko wymarłych osad, ale niestety był to jedyny sposób na znalezienie pożywienia. Postanowił więc to zrobić przy pierwszej nadarzającej się okazji.
Tej nocy nie spal dobrze i miał wzdęcia po cebuli. Nad ranem ruszył na południe, wzdłuż wielkiej rzeki. Mijał opustoszałe wioski i osady. Wszyscy ludzie, których spotykał, byli martwi i leżeli porozciągani na ziemi. Niepokoiło go to, lecz nic nie mógł zrobić. Sam prowadził teraz niejako pośmiertny żywot zgłodniałego ducha. Żyjąc od jednego znalezionego kęsa pożywienia do drugiego, bezimienny, opuszczony przez towarzyszy, zaczął zamykać się w sobie jak podczas najcięższych kampanii stepowych. Powoli stawał się zwierzęciem, a jego umysł kurczył się jak rogi ślimaka pod wpływem dotyku. Podczas długich wart nie myślał o niczym innym, jak tylko o Sutrze Serca. Forma jest pustką, pustka jest formą. Nie bez powodu w poprzednim wcieleniu nazywał się Sun Wu-kong, Przebudzenie w Pustce. Małpa w próżni.
W końcu doszedł do wioski, która wyglądała na nietkniętą. Obszedł ją dookoła. W pustej stajni znalazł luk pozbawiony cięciwy i kilka strzał w kołczanie, wszystko bardzo prymitywne i niewykończone. Coś poruszyło się na zewnątrz. Wyszedł ze stajni i zobaczył wychudłą, czarną oślicę, którą zwabił główką cebuli, a następnie wskoczył na jej kościsty grzbiet.
Przejechał na niej przez kamienny most, rozpięty nad szeroką rzeką, i powoli przemierzał wyschniętą ziemię, kierując się na południe. W górę i w dół, w dół i w górę. Wszystkie następne wsie również były opustoszałe, a pozostawione w nich zapasy zgniłe lub rozszarpane przez zwierzęta. Teraz jednak miał oślicę — jej mleko i krew pozwolą mu przetrwać jakiś czas, więc na razie głód mu nie groził.
Była jesień, zaczął żyć jak niedźwiedź, żywiąc się jagodami, miodem i zającami, które udało mu się upolować swoim marnym łukiem, zrobionym najpewniej ręką dziecka. Nie wierzył, aby mężczyzna mógł skonstruować coś takiego — pojedyncza, wygięta gałąź, chyba z jesionu, częściowo rzeźbiona, lecz i tak bardzo nieudolnie. Nie było odpowiedniego wycięcia na strzałę, a na cięciwie brakowało siodełka, naciąg przypominał zwykły sznurek, na którym buddyści rozwieszali modlitewne tanki. Jego stary łuk był laminatem z rogu i klonu, za spoiwo służył klej ze ścięgien, a korpus obciągnięty był niebieską skórą. Napinał się łatwo i strzelał z taką mocą, że potrafił przebić napierśnik z odległości ponad Ii, gate gate para gatepara sam gate bodhi svaha… przepadł z całą resztą jego dobytku. Kiedy tak strzelał gałązkami, przypominającymi strzały, z łuku, który nie był prawdziwym łukiem i chybiał, zastanawiał się, czy w ogóle warto celować. Nie dziwota, że ci ludzie wymarli.
W małej wsi nad brzegiem strumienia stało pięć przylegających do siebie budynków. W największym znajdowała się zamknięta na klucz spiżarnia, w której zostało sporo suszonych ciastek rybnych, przyprawionych w nieznany Boldowi sposób. Dostał od nich mdłości. Mając żołądek wypełniony obcym pożywieniem, poczuł, że mimo wszystko odzyskuje siły i dobry nastrój. W stajni znalazł skórzane sakwy, które wypchał suszonym jadłem i przytroczył do boków oślicy. Ruszył dalej i odtąd baczniej przyglądał się mijanym miejscom.
Pobielone drzewa o czarnych konarach. Sosny i cyprysy soczyście zielone, Czerwony i niebieski ptak siedzą obok siebie Na tym samym drzewie. Może już się zdarzyć wszystko.
Wszystko, tylko nie powrót do przeszłego życia. Bold nie chował urazy do Timura, sam przecież zrobiłby to samo. Zaraza to zaraza — nie wolno jej lekceważyć. Jednak ta zaraza była o wiele gorsza od innych, zabiła wszystkich mieszkańców okolicy. Wśród Mongołów zmarło jedynie kilkoro dzieci i pochorowało się kilku dorosłych. Myszy i szczury zabijano od razu, a kiedy dzieci dostawały gorączki i na ich skórze pojawiały się krosty, matki zabierały je nad rzekę i pozostawiały samym sobie. Miasta hinduskie miały jeszcze gorsze przejścia z chorobami. Padały tam cale tłumy ludzi, lecz nic z tego nie przypominało obecnej sytuacji. Może tych ludzi zabiło coś innego?
Wezbrało w nim przerażenie, które po chwili opadło miękką falą, pozostawiając jego umysł pusty jak ziemia dokoła. Panowała cisza. Gate gate para gate para sam gate bodhi svaha. Przez jakiś czas wydawało mu się, że minął już tereny dotknięte zarazą i że w końcu spotka jakichś żywych ludzi. Zamiast tego dotarł do łańcucha postrzępionych wzgórz, a u ich podnóża dostrzegł rozległe miasto, o wiele większe od tych, które widział wcześniej. Całe dno doliny przykryte było połacią dachów. Miasto opuszczono. Żadnych dymów, żadnych głosów, żadnego poruszenia. Pośrodku stała gigantyczna, kamienna świątynia, otwierająca się ku niebu. Kiedy ją zobaczył, znów przepełnił go strach. Wjechał z powrotem w las, aby uciec od widoku martwych ludzi.
Oczywiście wiedział, gdzie mniej więcej się znajdował. Podążając z tego miejsca na południe, dotarłby do osmańskich ziem na Bałkanach. Potrafiłby się tam porozumieć, miałby szansę wrócić do świata leżącego poza granicami imperium Timura. Na pewno znalazłby tam coś dla siebie, jakiś nowy sposób na życie.
Jechał więc nieustannie na południe, mijając wyschnięte szkielety wieśniaków. Robił się coraz bardziej głodny. Bezlitośnie poganiał oślicę, posilając się co jakiś czas jej krwią.
Pewnej nocy w czasie nowiu usłyszał wilki — wyły i ujadały w pogoni za nim. Zdążył tylko odciąć uzdę oślicy i wspiąć się na drzewo. Większość watahy pobiegła za oślicą, reszta, dysząc, przysiadła pod drzewem. Bold usadowił się wygodnie na gałęzi i postanowił zaczekać, aż bestie odejdą. Kiedy zaczęło padać, wilki leniwie oddaliły się. Nad ranem obudził się dziesiąty raz z rzędu, ale tym razem zszedł na ziemię. Powędrował w dół rzeki i natknął się na ciało oślicy — została tylko skóra, kości i rozwleczone dokoła chrząstki. Ani śladu po skórzanych sakwach.
Ruszył dalej.
Pewnego dnia, zbyt wycieńczony, by iść, zaczaił się przy strumieniu i koślawą strzałą zdołał upolować jelenia. Rozpalił ognisko i jadł do syta, wrzucając w siebie upieczone kawałki udźca. Postanowił spędzić noc z dala od tuszy i dopiero nad ranem do niej wrócić — wilki nie wspinały się po drzewach, lecz niedźwiedzie owszem. Zobaczył lisa, a ponieważ nafs jego żony był lisicą, poczuł się lepiej. Nad ranem ogrzało go słońce. Jelenia już nie było, najwyraźniej zabrał go niedźwiedź. Jednak Bold, zjadłszy wcześniej mięso, poczuł przypływ sił i ruszył dalej.
Przez kilka kolejnych dni szedł na południe i, o ile było to możliwe, trzymał się górskich grzbietów, wędrował przez wyludnione i wykarczowane wzgórza, po wypłukanej ziemi, wysuszonej do białości przez słońce. W dolinach rozglądał się za lisicą, o poranku pił wodę ze źródeł, a z wymarłych wiosek szabrował ochłapy jedzenia. Znalezienie jakiegokolwiek pożywienia stawało się coraz trudniejsze. Przez jakiś czas musiał zadowolić się kawałkiem skórzanego paska od uzdy — stara mongolska sztuczka, której nauczył się na jednej z cięższych stepowych kampanii. Wydawało mu się jednak, że sztuczka ta o wiele lepiej działała na bezkresnych stepach niż teraz, na zwietrzałych i spieczonych słońcem wzgórzach.