W końcu zatrzymali się. Przed nimi, pod drzewem figowym stała chata. Człowiek wskazał ją tygrysicy. To był jego dom, wiedziała to. Wyszeptał coś w swoim języku, przytulił ją na pożegnanie i odszedł w stronę chaty. Kiedy stanął w drzwiach, z wnętrza dobiegły ją krzyki, kobieta i dwoje dzieci wyszło człowiekowi na spotkanie i zaczęli go obejmować. Po chwili, ku wielkiemu zdziwieniu tygrysicy, ciężkim krokiem z chaty wyszedł stary człowiek i uderzył młodszego kilkakrotnie po plecach.
Tygrysica przyczaiła się i obserwowała.
Stary człowiek zabronił młodszemu wejść do chaty, więc kobieta i dzieci wyniosły mu pożywienie na zewnątrz. Po jakimś czasie mężczyzna skulił się na ziemi i zasnął.
Przez kilka kolejnych dni młody człowiek był w niełasce u starego, choć nadal przynoszono mu z chaty jedzenie, a on sam pracował na okolicznej roli. Kya pozostawała przez ten czas w pobliżu i obserwowała jego tryb życia, który był dla niej całkiem obcy. Sądziła nawet, że człowiek zapomniał o niej albo nie chciał ryzykować zapuszczania się w dżunglę, aby ją odnaleźć. Być może po prostu stwierdził, że już dawno sobie poszła — kto wie.
Jakież było jej zdziwienie, kiedy pewnego zmierzchu człowiek wyszedł, trzymając w wyciągniętych rękach tuszę ptaka oskubaną, ugotowaną i pozbawioną kości. Podszedł prosto do niej i ściszonym, lecz pełnym szacunku głosem pozdrowił ją, po czym złożył swój dar. Jego ruchy były niepewne, on sam był wystraszony. Nie wiedział, że kiedy jej wąsy leżą po sobie, wtedy jest odprężona i spokojna. Podarowany smakołyk pachniał gorącymi sokami z domieszką jakiejś innej nuty zapachowej, gałki muszkatołowej, lawendy. Delikatnie ujęła mięso i odłożyła na bok, by ostygło. Spróbowała przez przypadek odrobinkę, kiedy gorący sok kapnął jej na język. Bardzo dziwnie pachnące mięso. Przeżuła je, mrucząc głęboko, i przełknęła. Człowiek wypowiedział jakieś słowa na pożegnanie, następnie wycofał się między drzewa i wrócił do chaty.
Od tamtej chwili pojawiała się w okolicy mniej lub bardziej regularnie w porze, kiedy jasna aureola brzasku wyzierała ponad horyzont, wtedy też wychodził do pracy. Czasem wychodził nieco później, niosąc dla niej jakiś podarek, resztki mięsne albo jakiś lepszy kąsek, może nie aż tak wykwintny jak tamten ptak, lecz za to o wiele smaczniejszy; zwykłe surowe kawałki mięsa — jednak wiedział, co lubiła. Człowiek spał przed chatą, więc jednej chłodnej nocy Kya zakradła się bliżej, owinęła się wokół niego i usnęła. Odeszła dopiero z pierwszym blaskiem świtu. Małpy mieszkające na okolicznych drzewach były oburzone i zgorszone jej zachowaniem.
Niedługo potem stary człowiek znów pobił młodszego, tym razem na tyle mocno, że krew poszła mu z ucha. Kya pobiegła wtedy do ruin na wzgórzu, rycząc i ryjąc ziemię pazurami. Wielkie drzewo mahua, rosnące na stoku, obsypane było gęstym kwieciem, które unosiło się z najmniejszym podmuchem wiatru. Kya zjadła z ziemi kilka mięsistych, odurzających płatków, wróciła na obrzeża wioski i próbowała zwietrzyć w powietrzu trop starca. W końcu znalazła go na drodze, prowadzącej od zachodu. Spotkał się tam z innymi mężczyznami, bardzo długo ze sobą rozmawiali, pili sfermentowane napoje, upijali się, a on śmiał się jak kol-bal.
Kiedy wracał do domu, Kya rzuciła się na niego i przegryzła mu szyję. Zjadła też część wnętrzności, próbując raz jeszcze tych wszystkich dziwnych smaków. Ludzie jedli tak dziwaczne rzeczy, że aż później sami dziwnie smakowali, bogato i różnorodnie, nieco podobnie jak pierwszy dar, który przyniósł młody człowiek. Był to smak, którym ich ciała przesiąkły i być może ona też już go nabyła.
Kya usłyszała zbliżających się ludzi i postanowiła uciec. Później słyszała już tylko okrzyki przerażenia, a po chwili niepokoju w ludzkich głosach zaczęła pobrzmiewać nuta triumfu czy raczej nabożnej radości, jaką często słyszy się w głosie małp, przekazujących złe wieści o wydarzeniach, które w żadnym stopniu ich nie dotyczą.
Nikt się nie zatroszczył o starca — odszedł samotnie jak samiec tygrysa, nawet w jego własnej chacie nikt go nie żałował. Rozpaczano nie z powodu jego śmierci, lecz z przerażenia, że w okolicy czaił się tygrys ludożerca. Tygrysy, które nauczyły się gustować w ludzkim mięsie, były bardzo niebezpieczne. Zwykle były to matki, mające problemy z wykarmieniem młodych, albo starsze samce, które strata kłów zmuszała do polowań na łatwą zdobycz. Z pewnością teraz rozpocznie się w wiosce kampania przeciwko niej. Mimo to nie żałowała, że zabiła, wręcz przeciwnie, skakała między drzewami i poprzez cienie, jak młoda tygrysica zaczynająca samodzielne życie, oblizywała się i ryczała. Kya, Królowa Dżungli!
Następnym razem kiedy przyszła odwiedzić młodego człowieka, przyniósł jej duży kawałek surowej koźliny, po czym klepnął ją delikatnie w nos i zaczął mówić bardzo poważnym tonem. Ostrzegał ją przed czymś i bał się, że nie docierają do niej szczegóły, których rzeczywiście nie rozumiała. Kiedy przyszła do niego po raz kolejny, już z daleka krzyczał na nią, a nawet rzucał w nią kamieniami, ale było już za późno. Zahaczyła o rozciągniętą przy ziemi linkę, zwalniającą cięciwy dwóch naciągniętych i załadowanych łuków. Jej ciało przeszyły zatrute strzały i padła na miejscu.
4. Akbar
Ciało tygrysicy wnosiło do wioski czterech silnych mężczyzn, sapiąc i dysząc pod ciężarem jej cielska, przywiązanego za łapy do świeżo ściętego bambusa. Bistami zrozumiał: Bóg jest wszędzie. Niech wszystkie jego dziewięćdziesiąt dziewięć imion jaśnieje i przepełnia nasze dusze. On nie każe zabijać. Stojąc w drzwiach chaty starszego brata, Bistami krzyczał przez łzy:
— To była moja siostra, moja kuzynka! To ona mnie uratowała przed hinduskimi rebeliantami, nie powinniście byli jej zabijać! Ona nas wszystkich chroniła!
Nikt go oczywiście nie słuchał.
To właśnie Kyę wszyscy oskarżyli o zabicie starszego brata Bistamiego. On jednak bez wahania oddałby jego życie za życie tego tygrysa.
Wbrew samemu sobie poszedł za procesją, zmierzającą do centrum wioski. Wszyscy pili rakszi, a bębniarze wynosili z chat bębny i wybijali na nich radosne rytmy:
— Kya Kya Kya Kya, odejdź od nas, odejdź!
Rozpoczęło się Święto Tygrysa. Dalsza część dnia, a być może i następny, upłynie na tańcach i zabawach. Spalili jej wąsy, aby upewnić się, że w innym świecie jej dusza nie wejdzie w zabójcę. Wąsy były trujące. Jeden z nich, zmiażdżony i zmieszany z tygrysim mięsem, mógł zabić dorosłego człowieka, natomiast cały wąs wetknięty w świeży pęd bambusa wywoływał cysty u tego, kto go zjadł, i sprowadzał powolną śmierć — tak przynajmniej mówiono. Hipochondryczni Chińczycy wierzyli w nadprzyrodzone działanie niemal wszystkiego, łącznie z częściami ciała tygrysa. Większość z ciała tygrysicy zostanie oszczędzona i zabrana na północ przez wędrownych handlarzy, a skóra na pewno trafi do zamindara.
Bistami usiadł na zakurzonej drodze nieopodal centrum wioski. Nie miał nikogo, komu mógłby się wytłumaczyć. Zrobił wszystko, co mógł, aby ostrzec i odstraszyć tygrysicę. Nie zwracał się do niej per Kya, lecz per pani, a najczęściej Pani Trójca, jak ludzie z okolicznych wiosek zwykli mówić o tygrysach podczas pobytu w dżungli, aby ich przypadkiem nie obrazić. Składał jej dary i sprawdzał, czy znamię na jej czole nie układało się w literę „s”, co znaczyłoby, że bestia jest półtygrysem i w chwili śmierci, w nagrodę za dobro, jakie uczyniła, przekształci się w człowieka. Tak się jednak nie stało, a na jej czole nie było śladu żadnej litery, tylko kształt ptaka w locie. Zawsze utrzymywał z nią kontakt wzrokowy i zachowywał spokój, a ona uratowała mu życie. Wszystkie znane mu historie o przyjaznych tygrysach — o tym, który odprowadził do wioski dwoje zagubionych dzieci, o tym, który pocałował w policzek śpiącego myśliwego, bladły przy tym, co przydarzyło mu się osobiście, choć dzięki opowieściom wiedział, jak najlepiej się zachować. Tygrysica była jego siostrą, a on teraz smucił się po jej stracie.