Выбрать главу

Kiedyś zaprosił Bistamiego na polowanie. Bistami ze swoją świtą zajmował przestronny, biały namiot. Upalne dni spędzał, jeżdżąc konno lub przebijając się przez dżunglę za ujadającymi psami i nagonką. Czasem też, co było bardziej w jego guście, siedział w haudzie na słoniu i przyglądał się wspaniałym sokołom startującym z nadgarstka Akbara. Ptaki unosiły się wysoko w niebo, aby po chwili spektakularnie pikować i dopadać na ziemi zająca albo innego ptaka. Akbar koncentrował swoje spojrzenie na twarzy człowieka, tak jak robiły to sokoły.

Cesarz kochał swoje ptaki. Prawdę mówiąc, kochał je jak własną rodzinę i zawsze podczas polowań był w wyśmienitym nastroju. Czasem przywoływał do siebie Bistamiego i prosił go o błogosławieństwo dla tych wspaniałych zwierząt, które niewzruszonym wzrokiem sięgały poza horyzont. Gdy wypuszczano je w niebo, rozlegał się donośny furkot skrzydeł, którymi sokoły ciężko pracowały, aby wznieść się na wysokość łowną, gdzie szybowały po spirali. W dole wypuszczano kilka białych gołębi, które ulatywały w popłochu, aby schować się w zaroślach i koronach drzew. Najczęściej jednak brakowało im szybkości, aby uciec przed sokołami, które atakowały z góry i upuszczały truchła gołębi pod nogi ludzi z cesarskiej świty. Po chwili ptaki powracały na ramię Akbara, który witał je tak samo skupionym spojrzeniem, jak one jego, i karmił je kawałkami surowej baraniny.

Radosny dzień przerwały wieści z południa. Pojawił się goniec z wiadomością o wygranej kampanii Adhama chana przeciwko sułtanowi Malwy, Baz Bahadurowi. Zwycięstwo oszołomiło armię chana, która urządziła rzeź wszystkich pojmanych mężczyzn, kobiet i dzieci z miasta Malwa oraz wielu muzułmańskich teologów, a nawet niektórych seidów, to jest potomków Proroka. Jasna cera Akbara nabiegła krwią i poczerwieniała. Jedynie okrągłe znamię po lewej stronie jego twarzy pozostało niezmienione i wyglądało jak biały rodzynek wetknięty w skórę.

— Dosyć tego — rzekł. Następnie wydał rozkazy, przekazał ptaki sokolnikowi i porzucił polowanie. — On nadal myśli, że jestem małym chłopcem!

Odjechał, spinając energicznie konia i zostawiając za sobą resztę świty. Zabrał tylko Pir Muhammada chana, najbardziej zaufanego generała. Dopiero później Bistami dowiedział się, że jakiś czas temu Akbar osobiście uwolnił Adhama chana spod swoich rozkazów.

Przez kolejny miesiąc Bistami miał grobowiec Chisthiego tylko dla siebie. Po jakimś czasie, o poranku znów spotkał się tam z cesarzem o złowieszczym wzroku. Okazało się, że Zein przemianował Adhama chana na wakila, swojego głównego ministra.

— To go z pewnością rozwścieczy, lecz to jedyne rozsądne rozwiązanie — powiedział Akbar. — Będziemy musieli zamknąć go w areszcie domowym. Bistami skinął głową i wrócił do zamiatania posadzki w wewnętrznej komorze grobowca. Myśl o Adhamie chanie, trzymanym pod całodobową strażą (stanowiło to najczęściej zapowiedź egzekucji), budziła duży niepokój. W Agrze Adham miał wielu przyjaciół i mógł wykazać się śmiałością i podburzać lud do buntu. Cesarz doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dwa dni później, kiedy Bistami dołączył do grupy towarzyszącej władcy w popołudniowych zajęciach w pałacu, poczuł nagłe przerażenie, lecz wcale nie był zaskoczony niezapowiedzianym pojawieniem się Adhama chana, który, stąpając ciężko, wspinał się po schodach. Był w pełnej zbroi, umazany krwią, krzyczał, że przed niespełna godziną zamordował Zeina w jego własnej sali audiencyjnej za to, że uzurpował on sobie prawo do tego, co należne było chanowi.

Słysząc to, Akbar znów poczerwieniał, zamachnął się i rozbił kielich o skroń chana, po czym chwycił go za gardło i przeciągnął po komnacie. Najmniejszy opór ze strony Adhama sprowokowałby natychmiastową reakcję cesarskich strażników, którzy stali po obu stronach, z obnażonymi mieczami w dłoniach. Pozwolił się więc zaciągnąć na zewnątrz, aż na balkon, gdzie Akbar przerzucił go przez balustradę i cisnął w dół. Następnie władca, którego twarz jeszcze nigdy nie była tak czerwona, zbiegł po schodach i na dole dopadł półprzytomnego chana, złapał go za włosy i przeciągnął jego bezwładne ciało w ciężkiej zbroi po posadzce, po dywanach i po schodach na górę i z powrotem na balkon, gdzie dźwignął je i po raz drugi przerzucił przez balustradę. Ciało z głuchym tąpnięciem uderzyło o kamienną posadzkę. Chan zginął na miejscu, a cesarz oddalił się do swojej komnaty w głębi pałacu.

Następnego ranka Bistami zamiatał sanktuarium Chishtiego, czując wszechogarniające napięcie. Kiedy pojawił się Akbar, serce Bistamiego zaczęło bić jak młotem. Akbar wyglądał na spokojnego, lecz rozproszonego. Grobowiec był jednym z miejsc, w których mógł odzyskać spokój. Jednak kiedy zaczął zawzięcie zamiatać posadzkę, którą Bistami przed chwilą wyczyścił, okazało się, że jego spokój był pozorny. To on jest cesarzem, pomyślał Bistami, może robić, co chce. Z drugiej strony jest władcą muzułmańskim, który powinien służyć Bogu i szariatowi. Wszechwładny, a jednocześnie całkowicie podległy. Nie należało się zatem dziwić jego zadumie, graniczącej z obłędem, w którą popadł tamtego poranka, zamiatając kamienną posadzkę grobowca. Na co dzień trudno było go sobie wyobrazić oszalałego ze złości, a jednak potrafił niczym rozwścieczony słoń miotać człowiekiem i rzucać nim o ziemię, żeby zabić. Miał w sobie głęboką studnię gniewu, a bunt pseudomuzułmańskich poddanych spoczywał w jej najgłębszych czeluściach. Wkrótce doniesiono o nowym buncie w Pandżabie, gdzie do stłumienia zamieszek wysłano wojsko. Oszczędzono nie tylko niewinnych ludzi z całego regionu, lecz nawet tych, którzy brali aktywny udział w rebelii, uwięziono natomiast wszystkich przywódców, około czterdziestu mężczyzn. Przywieziono ich do Agry i ustawiono pośrodku kręgu słoni, odzianych w wojenny rynsztunek. Zwierzętom przymocowano do kłów ostrza długie jak gigantyczne miecze i napuszczono na zdrajców. Mężczyźni krzyczeli i padali na ziemię rozpłatani i stratowani, ich ciała latały w powietrzu podrzucane i rozszarpywane przez ogromne zwierzęta rozsierdzone zapachem krwi. Bistami nie zdawał sobie sprawy, że słonie mogą zapałać taką żądzą mordu. Akbar unosił się wysoko ponad całą sceną, siedząc na cesarskiej haudzie, na grzbiecie największego ze stojących tam słoni. Obaj w skupieniu przyglądali się masakrze.

Kilka dni później, kiedy cesarz nad ranem odwiedził grobowiec, jakoś nieswojo było wspólnie z nim zamiatać zacieniony dziedziniec. Bistami wykonywał tę czynność dokładnie, unikając spojrzenia Akbara. W końcu jednak musiał zwrócić uwagę na obecność władcy. Akbar patrzył mu prosto w twarz.

— Wyglądasz na zakłopotanego — odezwał się władca.

— Nie, możny Akbarze, nic mnie nie trapi.

— Nie popierasz egzekucji zdrajców islamu?

— Nie, to znaczy, popieram… Akbar wpatrywał się w niego dokładnie tak, jak robiły to jego sokoły.

— Czyż Ibn Khaldun nie powiedział, że kalif podlega Allahowi jak uniżony sługa? Nie powiedział, że kalif musi przestrzegać prawa islamu? A czyż prawo islamu nie zabrania torturowania jeńców? Czy nie to właśnie Khaldun miał na myśli?