Rozproszenie. Powrót do obozu, pierwsze łyki zupy i kawy przy zachodzącym słońcu. Wszystko odbywało się cichym i chłodnym wieczorem, pod wieczorną gwiazdą. Ludzie byli spokojni i wewnętrznie oczyszczeni. Patrząc dokoła w twarze hadżich, Bistami zastanawiał się, dlaczego wszyscy na co dzień nie żyją w ten sposób? Co jest aż tak ważne, że odciąga ich od tej chwili? Płomienie ogniska rozświetlały ludzkie twarze, a ponad nimi unosiło się rozgwieżdżone niebo. Z oddali dobiegała pieśń i delikatny śmiech. Nikomu się nie śpieszyło z pójściem spać, nikt nie chciał tak po prostu przerywać tej chwili, by obudzić się następnego dnia z powrotem w namacalnym świecie.
Rodzina Akbara wyruszyła karawaną z powrotem do Jiddy, a Bistami odprowadził ich do granic miasta. Żona i ciotka Akbara pożegnały się z nim, machając doń z grzbietów wielbłądów, reszta była już dawno pochłonięta długą drogą powrotną do Fatepur Sikri.
Bistami został w Mekce, w mieście obcych ludzi. Większość właśnie wyjeżdżała, karawana za karawaną. Był to dość osobliwy i smętny widok: setki karawan, tysiące ludzi, szczęśliwych, lecz zmizerniałych, ich białe szaty, dawno spakowane lub zakurzone, brudne i postrzępione u dołu. Tylu wyjeżdżało, że mogłoby się zdawać, że wszyscy opuszczają miasto przed zbliżającą się katastrofą, jak zapewne zdarzało się w czasie wojny, głodu czy zarazy. Niecały tydzień czy dwa tygodnie później Mekka pokazała swoje zwykłe oblicze wapiennego miasteczka, zamieszkanego przez kilka tysięcy ludzi. Wielu z nich to duchowni, uczeni, sufiowie, kadiowie, ulemowie lub heterodoksyjni uciekinierzy przeróżnej maści, którzy znaleźli schronienie w świętym mieście. Większość jego mieszkańców stanowili jednak kupcy i rzemieślnicy. Tuż po zakończeniu hadżdżu wyglądali na zmordowanych i wycieńczonych, niemal ogłuszonych. Widać było, że najchętniej zamknęliby się w swoich domostwach, wśród pustych ścian, i zostawili resztę przyjezdnych samym sobie na następny miesiąc albo dwa. Część ulemów i uczonych koczowała w namiotach w sercu islamu, wypełniając je modlitwami, gotując strawę nad ogniskami, rozpalanymi przy granicy miasta, i kupując pożywienie od przejezdnych nomadów. Wielu z nich przez większość nocy śpiewało pieśni.
Nie brakowało również Persów, którzy co noc zbierali się przy ogniskach na wschodnim krańcu miasta, nieopodal kanałów biegnących od strony wzgórz. To oni jako pierwsi doświadczyli wielkiej wody, która wdarła się do miasta, po tym jak ucichły burze na północy, o których słyszeli, lecz których nigdy nie widzieli. Czarna, błotnista woda sunęła kanałami i rozlewała się po ulicach, porywając ze sobą pnie palm i głazy, które w postaci wysokiego wału zepchnęła na południową stronę miasta. Wszystko zostało zalane, nawet Kaba stała w wodzie, sięgającej aż po srebrną obręcz, która utrzymywała ją na miejscu. Bistami z wielką przyjemnością rzucił się w wir pracy przy odprowadzaniu wody i oczyszczaniu miasta. Po doświadczeniu światłości w grobowcu Chi-sthiego oraz po najwyższym duchowym przeżyciu, jakim był hadżdż, czul, że niewiele mu pozostało do zrobienia na planie astralnym. Żył teraz w cieniu tamtych wydarzeń, czując się całkowicie odmienionym. Jedyne, czego pragnął, to czytać perską poezję w chłodne poranki, a popołudniami pracować w niskim i gorącym zimowym słońcu. Miasto było zniszczone, błoto miejscami sięgało po pas, roboty było w bród. Modlitwa, czytanie, praca, jedzenie, modlitwa, spanie — tak wyglądał plan dobrze spędzonego dnia. Dzień za dniem upływał według tej, jakże przyjemnej dlań, rutyny.
Wraz z upływem zimy zaczął studiować w medresie, założonej przez uczonych z Maghrebu, zachodniego krańca świata, który rósł w siłę i powiększał swoje terytorium, zarówno na północ po Al-Andalus i Firanię, jak i na południe po Sahel. Bistami wraz z innymi czytał i dyskutował nie tylko na temat Rumiego i Szamsa, lecz także i innych filozofów, Ibn Sina i Ibn Rushda, oraz starożytnego Greka Arystotelesa i historyka Ibn Kalduna. Magrebczyków w medresie nie interesowało tak bardzo kontestowanie zagadnień doktrynalnych, jak wymiana informacji ze świata. Mieli na podorędziu mnóstwo historii o ponownym zajęciu terenów Al-Andalus i Firanii i snuli opowieści o zaginionej cywilizacji Franków. Byli przyjaźnie nastawieni do Bistamiego, choć nie wiedzieli o nim zbyt wiele. Uważali go za Persa, a on czuł się pośród nich o wiele lepiej niż wśród Mogolów z ambasady Timura, gdzie traktowano go co najmniej z pewnym skrępowaniem. Bistami był zdania, że jeśli osadzenie go w Mekce było karą w postaci wygnania go z kraju Akbara i z Sin-dhu, to w takim razie inni Mogołowie wysłani w to miejsce powinni się zastanowić, czy czasem oni również raczej nie popadli w niełaskę niż dostąpili zaszczytu w nagrodę za swą nabożność. Kiedy Bistami przypominał im o tej możliwości, zaczęli unikać go jak trędowatego. Zaczął więc spędzać coraz więcej czasu w medresie Maghrebczyków oraz w perskojęzycznej khicie, którą przeniesiono nieco wyżej, na wzgórza ponad miejskie kanały na wschodzie miasta.
Życie w Mekce zawsze orientowało się w czasie względem nadchodzącego hadżdżu, tak samo jak każdy muzułmanin orientował się w przestrzeni względem Mekki. Mijały kolejne miesiące i rozpoczynały się przygotowania, a kiedy zaczął się ramadan, wszystko poza nadchodzącym hadżdżem przestawało się liczyć. Większość wysiłków koncentrowała się na wykarmieniu tych ogromnych ludzkich mas, które wkrótce miały pojawić się w mieście. Został opracowany cały system, aby ta niebywała uczta udała się. Zaskakujący był jej rozmiar i obfitość, zwłaszcza tutaj na pozbawionym życia pustynnym półwyspie. Oczywiście takie miasta jak Yemen i Aden, na południe od Mekki, były zamożne. Nie ma się czemu dziwić, pomyślał Bistami, rozważając lekturę Ibn Khalduna i idąc przez pastwiska, które z wolna zapełniały się owcami i kozami. System ten powstawał wraz z rozwojem idei hadżdżu, co następowało bardzo szybko: islam wyszedł poza granice Arabii już w pierwszym wieku po hidżrze. Bistami powoli zaczynał wszystko rozumieć. Al-Andalus przyjęła islam do setnego roku, najdalsze zakątki Wysp Korzennych do dwusetnego roku, więc cały znany obszar świata został nawrócony w dwieście lat po tym, jak Prorok otrzymał Słowo i podzielił się nim z ludźmi tego małego kraju. Od tamtego czasu ściągało tu coraz więcej ludzi.
Jednego dnia Bistami wraz z kilkoma młodymi uczonymi udał się do Medyny. Szli pieszo, recytując modlitwy. Pragnęli jeszcze raz zobaczyć pierwszy meczet Mahometa. Mijali niekończące się zagrody dla owiec i kóz, serowarnie, spichlerze i zagajniki palm daktylowych, aż w końcu dotarli na peryferia Medyny, małej, sennej, zakurzonej i podupadłej mieściny, która ożywała jedynie na czas hadżdżu. W jednym z gęstych skupisk starożytnych palm stał niewielki wapienny meczet, ukryty w cieniu i wypolerowany niczym perła. To właśnie tutaj Prorok nauczał, będąc na wygnaniu, tutaj też otrzymał od Allaha i spisał większość wersetów Koranu. Bistami przechadzał się po ogrodzie na zewnątrz świętego przybytku, próbując sobie wyobrazić, jak się to wszystko odbywało. Zrozumiał dopiero po lekturze Khalduna — to wydarzyło się naprawdę. Początkowo Prorok stał w tym oto zagajniku i nauczał pod gołym niebem. Później, w tym samym miejscu, oparł się o pień palmy, a któryś z jego uczniów zaproponował mu krzesło. Zgodził się, jednak pod warunkiem, że byłoby ono na tyle niskie, aby jego postać nie wyrastała ponad głowy słuchaczy. Prorok zaiste był człowiekiem doskonałym. Zgodził się, aby w miejscu, gdzie nauczał, wybudowano meczet, który przez wiele lat pozostawał bez dachu. Mahomet oświadczył, że na początek wierni mieli o wiele ważniejsze zadanie do wykonania. Wrócili do Mekki i stamtąd Prorok poprowadził dwadzieścia sześć kampanii wojskowych — to był prawdziwy dżihad. Potem Słowo szerzyło się już bardzo szybko. Khaldun upatrywał źródeł tak szybkiego tempa rozprzestrzeniania się islamu w ludziach, którzy byli gotowi na nadejście kolejnego etapu cywilizacji, oraz w prawdzie, którą krył w sobie Koran.