Выбрать главу

Ibn Ezra zdecydowanie potrząsnął głową.

— Allah nie wytracił chrześcijan, ludzie się mylą.

— Nawet jeśli tego nie zrobił, to pozwolił, aby do tego doszło. Nie ochronił ich, choć jest wszechwładny. Nie rozumiem tego.

Ibn Ezra wzruszył ramionami.

— Cóż, to kolejne z wielu oblicz zła i śmierci na świecie. Ten świat nie jest rajem, Allah stworzył go dla nas i obdarzył nas wolna wolą. Ten świat jest nasz, abyśmy mogli w nim dowieść swego oddania bądź zepsucia, fest to całkiem jasne, gdyż Allah nie tylko jest wszechwładny, lecz przede wszystkim dobry. Nie tworzy zla. A jednak zło istnieje na świecie, najwyraźniej sami je tworzymy. Dlatego właśnie nasze przeznaczenie nie może być z góry przesądzone i przypisane nam przez Allaha. Musimy sami je sobie wypracować.

Czasem tworzymy zło, ze strachu, z chciwości, z lenistwa — to nasza wina.

— No to skąd ta plaga? — zastanowił się Zeya.

— To nie my ani nie Allah. Musisz zrozumieć, że wszystkie żyjące na świecie stworzenia pożerają się wzajemnie, często też zdarza się, że to te mniejsze zjadają większe. Dynastie wygasają, a ci wszyscy mali wojownicy zjadają resztki. Na przykład pleśń, żywiąca się opadłą pomarańczą. Pleśń to takie pole, na którym rosną miliony małych grzybów, pokażę wam przez szkło powiększające, które mam ze sobą. A spójrzcie na ten owoc, czerwona pomarańcza o krwistoczerwonym miąższu, to ludzie ją taką wyhodowali, prawda?

Zeya skinął głową.

— Można otrzymywać hybrydy na tej samej zasadzie co muły, z tym że rośliny można krzyżować dalej, aż wyhoduje się nową odmianę. W ten sposób stworzył nas Allah. Dwoje rodziców lokuje po części siebie w swoim potomku. Wszystkie ślady mieszają się, lecz nieliczne widoczne są od razu, niektóre wyłaniają się dopiero w którymś z kolejnych pokoleń. Powiedzmy, że jakaś pleśń podobna do tej znalazła się w chlebie i w wodzie mieszkających tu niegdyś ludzi i skrzyżowała się z inną pleśnią będącą w tej samej wodzie czy chlebie. Wskutek ich połączenia mogła powstać trucizna, która bardzo szybko się rozprzestrzeniała i stawała się coraz silniejsza, aż w końcu całkowicie wyparła swoich rodziców i wtedy ludzie zaczęli umierać. Może pleśń unosiła się z wiatrem, jak pyłki kwiatowe na wiosnę, a może żyła w ludziach i podtruwała ich tygodniami, zanim nie zabiła. Mogła przenosić się z oddechem lub przez dotyk. Niewykluczone, że ten rodzaj pleśni wyniszczył zapasy, a ludzie zmarli z głodu.

Bistami spojrzał jeszcze raz na część pomarańczy, którą trzymał w dłoni, i poczuł się słabo. Ten czerwony, mięsisty i soczysty owoc wydał mu się przez chwilę zalążkiem śmierci. Zeya zaśmiał się z niego:

— No co jest? Zjadaj! Niestety nie możemy żyć jak aniołowie! To wszystko wydarzyło się ponad sto lat temu. Ludzie już od dawna wracają na te tereny i żyją bezpiecznie i szczęśliwie od wielu lat. Jesteśmy wolni od zarazy, tak jak każde inne państwo. Ja sam spędziłem tu całe swoje życie. Możesz więc spokojnie dokończyć pomarańczę.

Bistami posłuchał jego rady i zamyślił się.

— Więc to był wypadek.

— Zgadza się — odpowiedział Ibn Ezra. — Tak mi się wydaje.

— Jednak Allah nie powinien był na to pozwolić.

— Wszystkie żywe istoty na tym świecie mają wolną wolę. Poza tym, mogło to też nie do końca być przypadkowe. Koran uczy, iż powinniśmy żyć w czystości. Być może chrześcijanie na własne ryzyko złamali ten nakaz, jedli mięso świń, trzymali psy i pili wino. — Ludzie z tego regionu uważają, że wino to nie problem — dorzucił Zeya, wybuchając ponownie śmiechem.

Ibn Ezra uśmiechnął się.

— Ale jeśli żyliby we własnych ściekach, między garbarniami i rzeźniami, jedli wieprzowinę, dotykali psów i zabijali się nawzajem jak barbarzyńcy ze wschodu, torturowali więźniów, obcowali z chłopcami i wywieszali u wrót martwe ciała swoich wrogów (a robili wszystkie te rzeczy) wtedy być może sami stworzyliby sobie zarazę? Rozumiesz, co chcę powiedzieć? Twierdzę, że stworzyli sobie takie warunki bytowe, które w końcu ich zabiły.

— Ale czyż oni tak bardzo różnią się od innych? — zapytał Bistami, myśląc o tłumach i brudzie w Kairze czy w Agrze.

— Ibn Ezra wzruszył ramionami.

— Byli surowi.

— Surowsi niż Timur Chromy?

— Nie wiem.

— Podbijali miasta i wycinali w pień ich mieszkańców?

— Mongołowie też tak robili, a przecież stali się muzułmanami. Ti-mur był muzułmaninem.

— Więc może zmienili zwyczaje. Nie wiem. Wiem jednak, że chrześcijanie często stosowali tortury. Może miało to jakieś znaczenie, a może nie. Wszystkie żywe istoty są wolne. Tak czy inaczej, tamtych już nie ma. Teraz jesteśmy my.

— Cali i w większości zdrowi — dodał Zeya. — Oczywiście czasem jakieś dziecko dostanie gorączki i umrze, ale to się zawsze może zdarzyć. Życie tutaj jest słodkie, póki trwa.

Kiedy zakończyły się zbiory pomarańczy i winogron, dni stawały się coraz krótsze. Bistami jeszcze nigdy od czasów Isfahan nie doświadczył takiego chłodu. Jednak nawet o tej porze roku, podczas najzimniejszych nocy drzewa pomarańczowe kwitły i to aż do najkrótszych dni w roku: małe, białe kwiatuszki pokrywające krągłe drzewka, pachnące wonią przypominającą smak dojrzałych owoców, może o nieco cięższej nucie, lecz za to bardzo słodko, niemal odurzająco.

Z drżącego powietrza wyłoniła się konnica, za nią długa karawana wielbłądów i mułów, a po kilku godzinach nadeszła pieszo spora grupa niewolników. Ktoś powiedział, że to sułtan Carmony, leżącej niedaleko Sewilli, niejaki Mawji Darya, wraz ze swoimi towarzyszami podróży. Sułtan był najmłodszym synem nowego kalifa i podobno popadł w konflikt ze swoimi starszymi braćmi, rezydującymi w Sewilli i w al-Majriti. Zdecydował się odejść, zabrał ze sobą całą świtę i wyruszył z zamiarem pokonania Pirenejów i założenia nowego miasta po drugiej stronie gór. Jego ojciec i starsi bracia panowali w Kordobie, Sewilli i w Toledo, a on planował poprowadzić swoich ludzi poza Al-Andalus, w górę wybrzeża Morza Śródziemnego, starym szlakiem prowadzącym do Walencji i dalej w głąb lądu, do Saragossy, gdzie, jak mówił, znajdował się most nad rzeką Ebro.

Zaraz na początku „hidżry serca”, jak to sułtan sam określił, przyłączyło się do niego ponad tuzin wysoko urodzonych ludzi o podobnych Poglądach, a każdy z nich miał ze sobą świtę. Wkrótce na dziedzińcu ri-batu uzbierał się całkiem spory, kolorowy tłum. Znalazła się tam nie tylko młoda arystokracja z Sewilli wraz ze służbą, świtą, przyjaciółmi i poddanymi, dołączyło też wielu ze wsi i gospodarstw, na drodze między Sewillą a Malagą. Suficcy derwisze, osmańscy handlarze, Turcy, Żydzi, Romowie, Berberowie — wszyscy tam byli. Wyglądali jak kupiecka karawana albo jakiś baśniowy hadżdż, na który wyprawili się wszyscy niewłaściwi ludzie, którzy nigdy nie będą prawdziwymi hadżiami. Była tu i para karłów na kucach, za nimi grupa jednorękich — byłych przestępców, później jacyś muzycy, mężczyźni przebrani za kobiety — w tej karawanie byli wszyscy. Sułtan wyciągnął szerokie ramię:

— Ludzie zwą nas karawaną głupców, bo jak ten statek głupców żeglujemy poprzez góry i lasy, do krainy laski. Bóg nas prowadzi.

Spośród tłumu, jadąc na koniu, wyłoniła się sułtanka. Podjechała i zeskoczyła z konia, nie zwracając uwagi na wysokiego sługę, który już chciał pomagać jej zsiąść. Dołączyła do sułtana, kiedy witał się z Zeyą i z innymi mieszkańcami ribatu.