Выбрать главу

— Powinniśmy wydzielić część przestrzeni w pobliżu meczetu pod budowę medresy — powiedział Ibn Ezra — zanim miasto zajmie całą okolicę.

Sułtan Mawij uznał to za bardzo dobry pomysł i nakazał, aby ci, którzy osiedlili się tuż przy meczecie i pracowali na jego budowie, przenieśli się. Niektórzy z pracowników sprzeciwili się, a następnie stanowczo odmówili wykonania rozkazu. Podczas spotkania sułtan stracił cierpliwość i zagroził im wygnaniem z miasta, choć prawda była taka, że posiadał niewielką gwardię przyboczną, która, według Bistamiego, nie była go w stanie obronić w przypadku zagrożenia. Przypomniał sobie gigantyczne kawalerie Akbara, żołnierzy mameluków. Cóż, sułtan nie mógł się poszczycić czymś takim — spoglądał na niecałe dwa tuziny swoich barczystych obdartusów i nie mógł z nimi nic zrobić. Tradycyjna idea otwartości karawany, a przede wszystkim jej szczególna atmosfera bezpieczeństwa była zagrożona.

Wtedy, na arabskiej klaczy, wjechała sułtanka Katima. Ześlizgnęła się zwinnie z siodła i podeszła do sułtana. Położyła dłoń na jego ramieniu i powiedziała coś, co tylko on mógł usłyszeć. Wyglądał na spłoszonego, kiedy pospiesznie rozważał jej słowa. Sułtanka wbiła surowy wzrok w opornych i nieskorych do współpracy osiedleńców — potworna nagana, Bistami aż zadrżał — za nic w świecie nie chciałby poczuć na sobie takiego spojrzenia. Rzeczywiście ci szubrawcy pobledli i zawstydzeni spoglądali w ziemię. W końcu odezwała się.

— Mahomet głosił, że nauka jest wielką nadzieją, jaką Bóg pokłada w ludzkości. Meczet jest sercem nauki, domem Koranu. Medresa jest przedłużeniem meczetu. Tak właśnie musi być w każdej muzułmańskiej społeczności, abyśmy mogli poznawać Boga lepiej i pełniej. Tak też będzie i tu, oczywiście.

Następnie odprowadziła męża do pałacu, po drugiej stronie starego mostu. W środku nocy sułtańska straż przybyła na miejsce w pełnym rynsztunku bojowym, aby usunąć dzikich osadników, lecz do tego czasu wszyscy wynieśli się ze spornych ziem. Słysząc dobre wieści, Ibn Ezra skinął głową z wyraźną ulgą.

— W przyszłości musimy planować takie rzeczy, aby uniknąć podobnych sytuacji — powiedział Bistamiemu zniżonym głosem. — Ten incydent podniósł poniekąd reputację sułtanki, ale odbyło się to pewnym kosztem.

Bistami nie chciał teraz o tym myśleć.

— Przynajmniej będziemy mieli medresę obok meczetu.

— To dwie części jednej całości, tak jak powiedziała sultanka. Zwłaszcza, jeśli nauka o świecie doświadczalnym będzie wpisana w status medresy. Mam nadzieję, że tak się właśnie stanie. Nie wyobrażam sobie, żeby takie miejsce jak to zmarnowało się jedynie na przestrzeń do nabożeństw. Bóg powołał nas na ten świat, abyśmy go zrozumieli! W ten sposób najlepiej oddaje się cześć Bogu, jak mówił Ibn Sina.

Wkrótce zapomniano o tym drobnym konflikcie, a miasto, nazwane przez sułtankę Baraka, od terminu oznaczającego łaskę, o którym wspominał jej Bistami, rozrastało się i nabierało kształtów, jakby stało tu od zawsze. Ruiny starego miasta zniknęły całkowicie pod nowymi ulicami, placami, ogrodami i warsztatami; architektura nowego miasta i jego plan przypominały Malagę i inne andaluzyjskie miasta na wybrzeżach. Z jedną różnicą — ściany budynków były tu wyższe, a okna o wiele mniejsze, ze względu na ostre zimy i lodowaty wiatr, wiejący jesienią i wiosną od oceanu. Jedynie pałac sułtana był tak otwartą i lekką budowlą, jak większość zabudowy śródziemnomorskiej. Przypominało to mieszkańcom o ich pochodzeniu i pokazywało, że sułtan żyje ponad wszelkimi wymaganiami, jakie stawiała przed nim natura. Po drugiej stronie mostu, znajdującego się nieopodal pałacu, place były nieco mniejsze, a ulice i alejki jeszcze węższe, coś na kształt nadrzecznej kazby czy medyny, które wyrastały wokół każdego większego maghrebskiego miasta. Wzdłuż gęstej sieci uliczek stały rzędy dwu — i trzypiętrowych domów, oddalonych od siebie na szerokość ramion, tak że sąsiadowi z naprzeciwka można było podać sól przez okno.

Kiedy spadł pierwszy śnieg i mieszkańcy pośpieszyli na wielki plac przed głównym meczetem poubierani we wszystko, co mieli, rozpalono wielkie ognisko, muezin odśpiewał zawołanie i zaczęto recytować modlitwy. Pałacowi muzykanci o skostniałych palcach i zsiniałych wargach przygrywali do sufickiego tańca wokół ogniska. Derwisze wirowali w śniegu, wszyscy uśmiechali się na ich widok, wiedząc, że udało im się przenieść islam na nowe miejsce, w inny klimat. Czuli, że stwarzają nowy świat.

W dziewiczych lasach na północy nie brakowało drewna, a ptactwa i ryb mieli pod dostatkiem. Nie zmarzną ani nie będą głodni. Zimą życie w mieście toczyło się dalej pod cienką zasłoną topniejącego śniegu, jakby żyli gdzieś wysoko w górach, rzeka swym długim ujściem stale wpływała do oceanu, który kąsał plaże z niezaspokojoną żarłocznością i pochłaniał wszystkie płatki śniegu opadające w jego szare fale. To był ich kraj.

Pewnego dnia następnej wiosny przybyła kolejna karawana, pełna obcych ludzi i ich dobytku. Usłyszeli o nowym mieście Baraka i pragnęli się w nim osiedlić. Kolejna karawana głupców, tyle że tym razem złożona z romskich i armeńskich mieszkańców Portugalii i Kastylii. Ich kryminalna przeszłość była oczywista, sądząc po zaskakującym odsetku jednorękich mężczyzn, muzyków, kuglarzy i wróżów.

— To zaskakujące, że udało im się przeprawić przez góry — powiedział Bistami do Ibn Ezra.

— Potrzeba zmusiła ich do myślenia, to pewne. Al-Andalus jest niebezpiecznym miejscem dla takich ludzi. Brat sułtana okazał się niezwykle surowym kalifem, w czystości jego podejścia pobrzmiewa nawet ton Almohada. Propagowany przez niego islam jest tak czysty, że obawiam się, że nikt wcześniej nie próbował wcielać go w życie, nawet za czasów Proroka. Ta karawana zaś składa się z uciekinierów, jak i z resztą niegdyś nasza.

— W poszukiwaniu sanktuarium — odrzekł Bistami. — Tak chrześcijanie nazywają miejsce schronienia, zwykle są to ich kościoły, czasem królewskie dwory. Podobnie jak sufickie ribaty w Persji. To dobrze, że się tak dzieje. Kiedy prawo staje się zbyt surowe, dobrzy ludzie zaczynają się gromadzić.

I w ten sposób ich przybywało. Wielu było apostatów i heretyków, Bistami prowadził z nimi dyskusje w meczecie. Przemawiając, starał się wytworzyć atmosferę, w której o wszystkich kwestiach mogliby swobodnie rozmawiać, bez poczucia zagrożenia, unoszącego się gdzieś ponad nimi. Owszem, było ono obecne, na szczęście daleko stąd, po tamtej stronie Pirenejów. Oczywiście nie padały nigdy bluźniercze twierdzenia o Bogu czy o Mahomecie. Nie ważne było, czy jest się sunnitą czy szyitą, Arabem czy Andaluzyjczykiem, Turkiem czy Romem, kobietą czy mężczyzną — najważniejsze było oddanie i Koran.

Bistami z zainteresowaniem dostrzegł, że ten religijny balet stawał się tym łatwiejszy, im dłużej się nad nim pracowało. Czuł, jakby wykonywał ćwiczenia gimnastyczne na skalnym gzymsie lub na wysokim murze. Czyżby to wyzwanie dla autorytetu kalifa? Spójrzmy, co na ten temat mówi Koran. Zignorujmy hadis, który przylgnął jak narośl do świętego tekstu, a i nierzadko go wypaczył: przedzieraj się do samego źródła. Tam przesłania mogą być dwuznaczne, często takie są. Księga jednak spływała na Mahometa na przestrzeni wielu lat i najważniejsze zagadnienia przewijają się w niej wielokrotnie, obleczone w różną formę. Odczytywali je wspólnie i razem omawiali napotkane różnice.