— Kiedy odbywałem nauki w Mekce, słyszałem, jak uczeni mówili… — na takie poparcie swojego autorytetu Bistami mógł sobie pozwolić. Słyszał, jak prawdziwi nauczyciele przemawiali. Była to metoda stosowana w hadisach, lecz jego hadis miał inne przesłanie: nie wolno zawierzać hadisom, a jedynie Koranowi.
— Poruszałem to zagadnienie z sułtanką… — to było kolejne popularne otwarcie. I rzeczywiście, konsultował z nią niemal wszystkie pytania, jakie wychodziły w dyskusjach. Była prawdziwym autorytetem w sprawach związanych z sytuacją kobiet, z wychowywaniem dzieci, a w sprawach rodzinnych zawsze zdawał się na jej osąd, któremu z upływem pierwszych lat nauczył się ufać. Znała Koran od podszewki, potrafiła z pamięci recytować sury, które budowały jej stanowisko w walce z nierównością, a pomoc, jakiej udzielała ludziom słabym i potrzebującym, była nieoceniona. Przede wszystkim jednak, gdziekolwiek by się nie pojawiła, potrafiła zawładnąć ludzkim sercem i oczarować swą urodą, a nigdzie tak potężnie, jak w meczecie. Nie było żadnych wątpliwości, co do tego, czy wolno jej się tam pojawiać, a czasem nawet prowadzić modlitwy. Zakazanie tej istocie, przepełnionej Bożą łaską, wstępu do miejsca kultu byłoby wbrew naturze, zwłaszcza w mieście nazwanym Baraka. Jak sama zwykła mawiać:
— Czyż Bóg mnie stworzył? Czy ofiarował mi umysł i duszę równie wspaniałe, co i mężczyźnie? Czy dzieci mężczyzn przychodzą na świat z ciał kobiet? Czy odmówiłbyś swojej matce miejsca w niebie? Czy ten, który na ziemi nie został dopuszczony do oblicza Boga, może wejść do nieba?
Nikt z odpowiadających przecząco na większość z tych pytań nie zagrzewał dłużej miejsca w Barace. W górnym biegu rzeki, na północy, były już też inne miasta, założone głównie przez Ormian i Romów, u których religijne zaangażowanie nie było aż tak widoczne. Z czasem wielu poddanych sułtana opuściło go i przeprowadziło się do innych miast. Mimo to w głównym meczecie tłum wiernych nadal się powiększał. Wybudowano jeszcze kilka mniejszych, zwykłych meczetów, w dzielnicach na poszerzających się przedmieściach, lecz to meczet piątkowy pozostał głównym miejscem spotkań całego miasta. Jego dziedziniec i medresa zapełniały się ludźmi w święta, podczas uroczystości i w ramadan oraz w dzień, kiedy spadał pierwszy śnieg, kiedy rozpalano zimowe ognisko. W tym czasie Baraka była jedną rodziną, a sułtanka Katima jej matką i siostrą.
Medresa rozrastała się niemal tak szybko jak i miasto, a może nawet i szybciej. Każdej wiosny, kiedy z górskich dróg schodziły śniegi, pojawiały się nowe karawany prowadzone przez górską ludność. Zawsze był wśród nich ktoś, kto przyjechał specjalnie po nauki w medresie, która stała się znana dzięki badaniom Ibn Ezra z zakresu świata roślin i zwierząt, historii Rzymian, technik budowlanych i gwiazd. Nowi podróżnicy z Al-Andalus przywozili ze sobą odzyskane księgi autorstwa Ibn Rashda i Maimonidesa, nowe arabskie przekłady starożytnych greckich myślicieli i swoje własne pragnienie dzielenia się wiedzą oraz zdobywania wciąż nowej. Nowa współegzystencja miała odtąd swoje serce w barackiej medresie, dzięki której Słowo dalej się rozprzestrzeniało.
Nieco później, owego fatalnego dnia w szóstym roku barackiej hidżry, sułtan Mawji Darya poważnie się rozchorował. Przez kilka poprzednich miesięcy niepokojąco przybierał na wadze, a Ibn Ezra próbował go leczyć dietą mleczno-zbożową, która pomagała na skórę i dodawała mu energii. Niestety, później znów zaniemógł. W nocy Ibn Ezra obudził Bistamiego.
— Chodź ze mną. Sułtan prosi o modlitwy.
Ibn Ezra nie najlepiej nadawał się do odprawiania modłów, więc jego nocne przyjście nie mogło wróżyć nic dobrego. Bistami pośpieszył za nim i dołączyli do królewskiej rodziny w ich prywatnej części pałacu. Twarz Katimy zbielała jak płótno. Bistami wzruszył się, widząc, z jakim bólem przyjęła jego przyjście. Oczywiście nie chodziło o osobę Bistamiego — sułtanka doskonale wiedziała, dlaczego Ibn Ezra przyprowadził go o tak późnej porze. Zagryzała wargi, spoglądała w dal, łzy ciekły jej po policzkach.
W sypialni sułtan wił się z bólu, bezgłośnie, lecz z wielkim wysiłkiem. Jego oddech rwał się, a twarz przybierała ciemnoczerwoną barwę.
— Czy to możliwe, że został otruty? — zapytał szeptem Bistami.
— Nie sądzę. Sługa próbujący potraw czuje się dobrze — powiedział, wskazując na ogromnego, zwiniętego w kłębek kocura, śpiącego na postaniu w rogu komnaty — chyba że ktoś go dźgnął zatrutą igłą. Nie znalazłem jednak żadnych śladów.
Bistami usiadł przy zwiniętym sułtanie i ujął jego rozpaloną dłoń. Zanim zdążył wypowiedzieć słowo, sułtan wydał z siebie słaby jęk, wyprężył grzbiet i przestał oddychać. Ibn Ezra złapał go za ręce, skrzyżował je na piersiach i mocno nacisnął, pochylając się nad nim. Bezskutecznie. Jego ciało uwięzło nieruchomo w ostatnim, bolesnym paroksyzmie. Sultanka wpadła z płaczem do sypialni i próbowała przywrócić go do życia, wołając go i przyzywając Boga, błagając Ibn Ezra, o ponowienie próby ratunku. Długo im zajęło przekonywanie jej, że wszelkie zabiegi były bezskuteczne, że zawiedli, że sułtan umarł.
Tradycja muzułmańskich pogrzebów sięgała dawnych czasów. Mężczyźni i kobiety gromadzili się zwykle na osobnych uroczystościach, dopiero później wszyscy łączyli się na cmentarzu i wspólnie uczestniczyli w krótkim pochówku.
To jednak był pierwszy pogrzeb sułtana w historii Baraki. Sułtanka osobiście poprowadziła społeczność miasta na plac przed głównym meczetem, gdzie nakazała wystawić ciało męża odziane w najwspanialsze szaty. Jedyne, co Bistami mógł zrobić, to iść z tłumem, stawać przed ludźmi i recytować stare żałobne modlitwy, jakby od zawsze były one kierowane do wszystkich bez wyjątku. A dlaczego nie miałyby być? Niektóre wersety z nabożeństwa nabierały właściwego znaczenia dopiero wtedy, gdy kierowano je do całej społeczności. W pewnej chwili, wpatrując się w obnażone i pogrążone w smutku twarze mieszkańców, zrozumiał, że starą tradycję obciążają błędy, że złem, a nawet jawnym okrucieństwem jest dzielenie społeczeństwa w chwili, kiedy tak bardzo potrzebuje ono poczucia jedności. Nigdy wcześniej nie zrodziły się w jego głowie tak silne myśli heterodoksyjne. Zawsze zgadzał się z poglądami sultanki, po prostu miała rację. Wstrząśnięty tym nagłym przewartościowaniem swoich poglądów i widokiem ciała ukochanego sułtana leżącego w trumnie na katafalku, rzekł do zebranych, że słońce świeci tylko daną liczbę godzin w życiu każdego z nas. Pierwsze słowa homilii wypowiadał chropowatym, rozdzierającym głosem, który nawet dla niego samego brzmiał, jakby dobywał się z obcego gardła, zupełnie jak wtedy, dawno temu, podczas wiecznych dni, kiedy recytował wersety Koranu pod chmurą gniewu Akbara. To skojarzenie było silniejsze od niego, zaczął płakać i mówił z wysiłkiem. Wszyscy na placu płakali razem z nim, na nowo zaczęło się zawodzenie, niektórzy kaleczyli się i biczowali, aby zagłuszyć gryzący ich ból.
Cale miasto utworzyło wielki kondukt żałobny, a sultanka Katima poprowadziła go nad zatokę, gdzie tłumy ludzi wyły boleśnie, jak morze na skalistej plaży. Sułtana pochowano na wzniesieniu ponad wielkim, szarym oceanem. Przez wiele kolejnych miesięcy w Barace widać było tylko czerń i popiół.
Minął rok, lecz nadal nikt nie ośmielił się zdjąć żałoby. Nie chodziło tu jedynie o śmierć władcy, ale o to, że sultanka sprawowała rządy samodzielnie.
Teraz zarówno Bistami, jak i wszyscy inni mogli mówić na głos, że Katima od zawsze była prawdziwym władcą, a sułtan jedynie jej łaskawym i ukochanym pocieszycielem. Bez wątpienia tkwiło w tym więcej niż ziarno prawdy, lecz kiedy sułtanka pojawiała się w piątki w głównym meczecie, aby odprawiać modlitwy, Bistami znów poczuł się nieswojo, a ponadto wyczuwał niepokój wśród mieszkańców. Katima już wiele razy występowała w tej roli i zwracała się do nich w podobny sposób, teraz jednak wszyscy wyraźnie odczuwali brak ich łaskawego i wyrozumiałego anioła stróża, którego zabrakło w pałacu po drugiej stronie rzeki.