Doliny biegły na południowy wschód. Kiedy spróbował zrekonstruować w myślach trasę swojej wędrówki, okazało się, że nie pamięta szczegółów z kilku ostatnich tygodni i nie potrafi się zorientować względem Bramy Morawskiej, chanatu czy Złotej Ordy. Od Morza Czarnego jechali niegdyś dziesięć dni, czyż nie? Było to jak przypominanie sobie wydarzeń z przeszłego żywota.
Całkiem możliwe, że zbliżał się do Bizancjum. Siedział skulony przy ognisku, zastanawiając się, czy mieszkańcy Konstantynopola też wymarli, a co z Mongolią, a może wszyscy ludzie na świecie poumierali? Wiatr świszczący wśród krzewów przypominał odgłosy błądzących duchów. Bold zapadł w niespokojny sen. Budził się na nocne warty, obserwował gwiazdy i dorzucał gałęzi do ognia. Było coraz zimniej.
Obudził się i naprzeciw siebie dostrzegł ducha Timura, którego groźna twarz skąpana była w ognistej poświacie. Oczy miał czarne jak obsydian. Bold dojrzał w nich odbijające się gwiazdy.
— A więc to tak — odezwał się Timur ciężkim głosem — uciekłeś.
— Tak — wyszeptał Bold.
— Co się stało? Nie masz ochoty znów wyruszyć na łowy? Pod koniec jednej z cięższych kampanii Timur zwrócił się do Bolda w ten sam sposób. Był już wówczas tak słaby, że musieli go nieść w lektyce, podczas gdy on ani razu nie pomyślał, żeby dać za wygraną. W czasie ostatniej zimy Timur zastanawiał się, czy ruszyć na wschód, przeciwko Chińczykom, czy też na zachód, przeciwko Frankom. Podczas hucznej biesiady ważył argumenty, przemawiające za jednym i za drugim rozwiązaniem, i w pewnej chwili spojrzał na Bolda. Coś dziwnego musiał zobaczyć w jego twarzy, gdyż zerwał się nagle i zagrzmiał silnym mimo choroby głosem:
— Co się stało, Bold? Nie masz ochoty znów wyruszyć na łowy? Wtedy Bold odpowiedział:
— Ja zawsze, wielki chanie. Byłem z tobą, kiedy podbijaliśmy Ferganę, Horasan, Sistan, Chorezm i Mogulistan, i jeśli o mnie chodzi, to jeszcze jedno państwo na pewno mi nie zaszkodzi.
Timur roześmiał się gniewnie.
— Ale w którą stronę tym razem, Bold? W którą stronę?
Bold wiedział wystarczająco dużo, aby móc wzruszyć ramionami i rzec:
— Dla mnie bez różnicy, chanie. Może rzucisz monetą? Na te słowa chan ponownie wybuchł śmiechem i w przypływie dobrego nastroju zapewnił Boldowi ciepłe miejsce w stajni i dobrego konia na całą kampanię. Zmierzali wówczas na zachód, była wiosna 784 roku.
Teraz duch Timura przybrał całkowicie ludzką postać. Patrzył przez ogień na Bolda wzrokiem gniewnym i pełnym wyrzutu.
— Rzuciłem monetą, tak jak mi powiedziałeś, Bold, ale musiało wypaść coś niedobrego.
— Mogłoby być gorzej, gdyby padło na Chiny — odparł Bold. Timur zaśmiał się:
— Jak to się mogło stać? Zabity piorunem? Jak to możliwe? To twoja sprawka, Bold, twoja i Psina. To wy przynieśliście z zachodu klątwę. Powinniście byli nigdy nie wracać. A ja powinienem był uderzyć na Chiny.
— Może i tak — Bold nie wiedział, jak sobie z nim poradzić. Rozwścieczonym duchom należy się przeciwstawiać, a zarazem starać się je udobruchać. Tylko te czarne jak agat oczy, iskrzące się migotliwym światłem gwiazd…
Timur nagle odkaszlnął. Przystawił dłoń do ust i wykrztusił z siebie coś czerwonego. Spojrzał na przedmiot i uniósł go do góry, aby Bold mógł się dobrze przyjrzeć: czerwone jajo.
— To dla ciebie — rzekł i cisnął jajo przez ogień w stronę Bolda.
Bold schylił się, żeby je złapać, i w tej samej chwili zbudził się, wydając z siebie jęk. Duch Timura był wyraźnie niezadowolony. Wędrował poprzez światy, odwiedzając swoich starych żołnierzy i innych pretów — wzruszające, lecz mimo to Bold nie potrafił się wyzbyć strachu. Duch Timura miał ogromną moc, bez względu na to, na jakim planie egzystował. Mógł z łatwością sięgnąć tego świata i w każdej chwili złapać Bolda za kostkę.
Przez cały dzień Bold wędrował, pogrążony we wspomnieniach, prawie nie patrzył na mijane okolice. Kiedy Timur odwiedził go wtedy w stajni, było to trudne spotkanie. Chan nie mógł już się utrzymać w siodle o własnych siłach. Patrzył tylko na swą grubokościstą klacz jak na kobietę, gładził jej bok i mówił:
— Pierwszy koń, jakiego w życiu ukradłem, wyglądał dokładnie jak ta klacz. Zaczynałem jako biedak, a życie nie było łatwe. Zostałem naznaczony przez Boga. Pewnie myślałeś, że pozwoli mi dojechać na drugi brzeg — po tych słowach wbił w Bolda żywotne spojrzenie: jedno oko nieco większe i wyżej osadzone od drugiego, dokładnie tak jak we śnie.
Głód zmuszał Bolda do ciągłych polowań. Timur, choć był teraz zgłodniałym duchem, nie musiał już martwić się o pożywienie, lecz Bold nadal cierpiał głód. Grubsza zwierzyna uciekała szerokimi dolinami na południe. Pewnego dnia, idąc wysokim grzbietem, zobaczył wodę — lśniącą w oddali polać brązu. Pewnie jakieś wielkie jezioro albo morze, pomyślał. Stara droga poprowadziła go przez kolejną przełęcz i dalej w dół, do następnego miasta.
Po raz kolejny nie zastał w mieście nikogo żywego. Panował całkowity bezruch i nieprzenikniona cisza. Szedł pustymi ulicami, mijał opustoszałe budynki i cały czas czuł na plecach zimny dotyk pretów.
Na centralnym wzgórzu stał kompleks białych świątyń, wyglądający z daleka jak wyblakła w słońcu klatka piersiowa ludzkiego szkieletu. Przyjrzawszy się nieco dokładniej, Bold stwierdził, że to musi być stolica tej wymarłej krainy. Wcześniej mijał pomniejsze wsie i mieściny, zbudowane z ciosanego kamienia, aż w końcu doszedł do stołecznych świątyń, budowanych z gładko rzeźbionego, białego marmuru. Nie zastał tam jednak ani jednej żywej duszy. Opadła gęsta mgła, ograniczając widoczność. Bold brnął do przodu i potykał się o kamienie na zakurzonej, stromej drodze, prowadzącej prosto na świątynne wzgórze. Tam zapragnął przedstawić swoją sprawę lokalnym bóstwom.
Na świętym plateau trzy mniejsze świątynie otaczały jedną prostokątną piękność, z podwójnymi rzędami smukłych kolumn na każdym boku, na których wspierał się jasny dach, pokryty marmurowymi dachówkami. Pod okapami wyrzeźbione postaci walczyły, maszerowały, latały i gestykulowały. Ten kamienny obraz przedstawiał tych wszystkich nieobecnych ludzi bądź też ich bogów. Bold przysiadł na jednym z marmurowych walców — pozostałości po wysokich, przewróconych kolumnach — i wpatrywał się w kamienne rzeźbienia. Oglądał świat, który przepadł.
W końcu dotarł do głównej świątyni i wszedł do niej, modląc się na głos. W odróżnieniu od świątyń na północy ta nie była miejscem ostatecznego zgromadzenia ludności. Wewnątrz nie było szkieletów. Wręcz przeciwnie, świątynia wyglądała na od dawna opuszczoną. U krokwi wisiały nietoperze, a panujący wewnątrz półmrok przecinały promienie słońca, wpadające przez dziury po odpadłych dachówkach. W głębi świątyni stało coś na kształt pośpiesznie wzniesionego ołtarza. Palił się jeden knot, zanurzony w misie z oliwą, ich ostatnia modlitwa nadał się tliła, nawet po ich śmierci.
Bold nie miał nic do złożenia w ofierze, ogromna, biała świątynia stała nad nim w ciszy.
— Om gate gate para gate para sam gate bodhi svaha — jego słowa rozchodziły się stłumionym echem.
Wyszedł z powrotem w popołudniową poświatę. Na zachodzie dojrzał poblask morza. Wiedział już, że pójdzie w tamtą stronę, tutaj nic go nie trzymało. Ludzie umarli tu razem z bóstwami.
Długa zatoka wcinała się pomiędzy wzgórza. Znajdujący się w głębi port wydawał się pusty, jedynie kilka mniejszych łódek kołysało się na falach, a niektóre z nich, obrócone do góry dnem, leżały na szerokiej plaży, rozciągającej się w obie strony od doków. Nie zaryzykowałby wyprawy łodzią, nie znał się na tym. Widział w życiu jeziora Issyk Kul i Qinghai, Aralskie, Kaspijskie i Czarne, ale nigdy w życiu nie zdarzyło mu się wsiąść do łódki, z wyjątkiem przeprawy promem przez rzekę. Nie zamierzał ryzykować.