Выбрать главу

Następnego ranka ląd nadal był daleko przed nimi. Ziemia na horyzoncie! Bardzo stromy ląd, na tyle stromy, że nie mogli znaleźć miejsca nadającego się na przybicie do brzegu. Żadnych zatok ani ujścia rzek, jedynie wysoka ściana zielonych wzgórz, wyrastających z morza. Kheim rozkazał kierować się na południe — nawet w tej chwili nie przestawał myśleć o powrocie do Chin. Sprzyjał im nie tylko wiatr, ale i prąd. Żeglowali więc na południe przez cały ten dzień i następny, lecz nadal nie natknęli się na przystań. Następnego ranka, kiedy podniosła się rzadka mgła, zorientowali się, że minęli przylądek, odgradzający od reszty dalszą, piaszczystą część południowego wybrzeża, a jeszcze dalej na południe znaleźli wcięcie między wzgórzami, będące spektakularnym wejściem do zatoki. Na północ, w głębi tej majestatycznej cieśniny, znajdował się obszar spienionej, niespokojnej wody, lecz zaraz za nim znów gładko żeglowali, niesieni falami przypływu, wprowadzającego ich do środka.

I oto znaleźli się w zatoce, jakiej jeszcze nikt z załogi nie widział na żadnej wyprawie. Prawdziwe morze wewnątrz lądu, a na nim trzy lub cztery skaliste wyspy i wzgórza dookoła. Linię brzegu w większości porastały moczary. Wzgórza miały skaliste wierzchołki, lecz poza tym były gęsto zalesione. Moczary byty żółtozielone, ozłocone jesiennymi barwami. Piękny ląd, a do tego opustoszały.

Wzięli kurs na północ i zakotwiczyli w płytkiej zatoczce, chronionej przez skalisty grzbiet wchodzący lukiem w morze. Wtedy ktoś z złogi dostrzegł smugę dymu, unoszącą się w oddali w popołudniowym powietrzu.

— To ludzie — powiedział I-Chin. — Nie sądzę jednak, abyśmy dotarli do zachodniego krańca muzułmańskich ziem, na pewno nie zapłynęliśmy aż tak daleko, chyba że Hsing Ho się mylił. Jeśli jednak miał rację, to z pewnością jesteśmy jeszcze dalej niż bliżej.

— A może prąd był o wiele silniejszy niż myśleliśmy?

— Może. Dziś w nocy spróbuję dokładnie ustalić naszą odległość od równika.

— Doskonale.

Jednak odległość od Chin byłaby cenniejszą informacją, a takiej kalkulacji niestety nie potrafili przeprowadzić. Nawigacja zliczeniowa była niemożliwa podczas długiego okresu swobodnego dryfu i, pomimo coraz to nowych wyników, do których dochodził I-Chin, Kheim nie uważał, aby ich orientacja w terenie sięgała dalej niż tysiąc li. W wypadku odległości od równika, I-Chin doniósł tamtej nocy, że na podstawie obliczeń z gwiazd można było stwierdzić, że znajdowali się obecnie na tej samej szerokości geograficznej co Bejing lub Edo — nieco ponad Edo i poniżej Benjing. I-Chin pogładził pieszczotliwie swój kwadrant.

— W tej samej odległości od równika znajdują się kraje Hui na zachodzie i Fulan, gdzie zaraza zabiła wszystkich. Jeśli oczywiście możemy ufać mapom Hsing Ho. Fulan, o tutaj, spójrzcie na mapę, port Lisbona. Jak dotąd jednak nie zaobserwowaliśmy znajomych form osadnictwa, więc nie sądzę, aby był to Fulan. Myślę, że natknęliśmy się na jakąś wyspę.

— Dużą wyspę.

— Tak… — westchnął I-Chin — bardzo dużą. Jeśli tylko udałoby się nam rozwiązać zagadkę odległości od Chin…

Odtąd I-Chin już tylko na to narzekał i siał ferment wokół budowy zegara. Precyzyjny zegar umożliwiłby pomiar odległości od Bejing, używając almanachu mogliby przypisać gwiazdom chiński czas i rozpocząć odmierzanie. Mówiono, że cesarz miał w pałacu wiele wspaniałych zegarów, lecz tu, na pokładzie, nie mieli żadnego. Kheim zostawił I-China samego z jego rozterkami.

Następnego ranka zobaczyli niewielką grupę tubylców: mężczyźni, kobiety i dzieci, ubrani w skórzane spódniczki, naszyjniki z muszli i pierzaste nakrycia głowy, stali na brzegu i przyglądali się im. Nie mieli żadnej stali, jedynie niewielkie ilości kutego na zimno złota, miedzi i srebra. Groty ich włóczni i strzał wykonano z łupanego obsydianu, a kosze z plecionej trzciny i sosnowego igliwia. Na plaży, powyżej linii przypływu, stały wysokie stosy muszli. Przyjezdni dostrzegli też dymy unoszące się znad ognisk, płonących wewnątrz wiklinowych chatek, wyglądających, jak szałasy stawiane przez chińskich wieśniaków dla świń na zimę.

Na widok tubylców marynarze zaczęli się śmiać i dyskutować. Częściowo im ulżyło, lecz zdziwienie ich nie opuszczało. Jedyne, co było niemożliwe, to się ich bać.

Kheim nie był jednak tego taki pewny.

— Są trochę podobni do dzikich ludów z Tajwanu — powiedział. — Mieliśmy z nimi kilka cięższych starć, kiedy goniliśmy za piratami w głąb lądu i w góry. Musimy zachować ostrożność.

I-Chin odparł:

— Plemiona takie jak to żyją również na Wyspach Korzennych. Sam widziałem. Lecz ten lud jest o wiele skromniej wyposażony niż tamci.

— Ani cegieł, ani drewnianych domów i, o ile dobrze się przyjrzałem, nie mają również żelaza, a to oznacza, że nie mają broni palnej.

— Tak jak i pól uprawnych. Pewnie żywią się małżami — powiedział, wskazując na wysokie stosy muszli na plaży — i rybami, i czymkolwiek, co uda im się upolować i nazbierać. To biedny lud.

— Toteż i my niewiele zyskamy.

— Niestety nie. Marynarze zaczęli krzyczeć z pokładu do ludzi na brzegu.

— Ahoj! Witajcie! Kheim od razu kazał im zamilknąć. Zabrał ze sobą I-China i czterech innych marynarzy, po czym wsiedli do jednej z łodzi wiosłowych i popłynęli do brzegu. Kiedy znaleźli się na płyciźnie, Kheim wstał i przywitał się z tubylcami. Dłonie do góry i w ich stronę, tak jak postępował z dzikusami na Wyspach Korzennych. Tubylcy nie rozumieli nic z tego, co do nich mówił, lecz jego gesty, które najwyraźniej były im znane, zapewniły ich o jego pokojowych zamiarach. Po chwili, pewny pokojowego przyjęcia, wyszedł na ląd. Marynarzom rozkazał trzymać w ukryciu nabite karabiny skałkowe i naciągnięte kusze — na wszelki wypadek.

Na brzegu otoczył ich tłum ciekawskich. Tubylcy żywo dyskutowali w niezrozumiałym narzeczu. Kobiety miały odsłonięte piersi, co mocno rozpraszało marynarzy. Kheim przywitał się z mężczyzną, który wystąpił z tłumu. Nosił najbardziej cudaczne i kolorowe nakrycie głowy, co mogło świadczyć, iż był przywódcą plemienia. Na jedwabnej chuście, którą Kheim zawsze miał na szyi, a która mocno już wyblakła od słońca i soli, widniał wizerunek feniksa. Admirał odwiązał supeł i rozłożył chustę tak, aby mężczyzna zobaczył obrazek. Sam jedwab zainteresował tubylca bardziej niż rysunek.

— Powinniśmy byli wziąć ze sobą więcej jedwabiu — powiedział Kheim do I-China.

I-Chin potrząsnął głową.

— O ile mi wiadomo, to planowaliśmy podbój Nipponu. Jeśli pozwolisz, zapytam ich o nazwy różnych przedmiotów.

I-Chin zaczął wskazywać na wszystkie rzeczy dookoła: kosze, włócznie, stroje, nakrycia głowy, stosy muszli, powtarzał na głos słowa ich języka i notował je pośpiesznie na tabliczce.

— Dobrze, dobrze, wyśmienicie, wspaniale ujęte. Cesarz Chin i jego uniżeni słudzy przesyłają pozdrowienia.

Myśl o cesarzu wywołała uśmiech na twarzy Kheima. Cóż zrobiłby Wanli, Posłaniec Boży, z tymi biednymi poławiaczami muszli?

— Musimy nauczyć któregoś z nich mandaryńskiego — zauważył I-Chin. — Najlepiej młodego chłopca, oni są bardziej pojętni.