— Albo młodą dziewczynę.
— To nie jest najlepszy pomysł — odparł I-Chin. — Musimy tu zostać na jakiś czas, aby naprawić statki i uzupełnić zapasy. Nie możemy dopuścić, aby cały lud zwrócił się przeciwko nam.
Kheim odegrał gestami plany załogi przed plemiennym przywódcą. Krótki postój, obóz na brzegu, jedzenie i picie, reperowanie statków, powrót do domu, hen za zachodzące słońce. Wyglądało na to, że zrozumieli niemal wszystko. On z kolei zrozumiał, że żywią się żołędziami i różnymi gatunkami dyń, rybami, małżami, drobiem i większą zwierzyną — prawdopodobnie mieli na myśli jelenie. Polowali na wzgórzach, znajdujących się za ich plecami. Jedzenia mieli pod dostatkiem i chętnie częstowali nim Chińczyków. Podobał im się jedwab Kheima. Oferowali kosze i jedzenie, aby dostać go więcej. Złoto, którego używali do wyrobu ozdób, pochodziło ze wzgórz na wschodzie, ponad deltą dużej rzeki wpływającej do zatoki po przeciwnej stronie, niemal dokładnie z kierunku wschodniego. Pokazali też którędy rzeka wypływa spomiędzy wzgórz — tam była cieśnina, bardzo podobna do tej prowadzącej na otwarty ocean.
Jako że informacje topograficzne zainteresowały I-China, tubylcy przekazali mu więcej szczegółów w niezwykle pomysłowy sposób. Choć nie dysponowali papierem ani tuszem, nie używali pisma ani obrazków (może poza wzorami na plecionych koszach), to jednak posiadali swoistego rodzaju mapy, zrobione z piasku. Plemienny przywódca i kilka innych ważnych osobistości przykucnęło na plaży i z nadzwyczajną precyzją przystąpiło do formowania wilgotnego piasku. Gładka powierzchnia pośrodku przedstawiała zatokę. Już po chwili wywiązała się gorąca dyskusja nad prawdziwym kształtem góry, znajdującej się między nimi a oceanem, którą nazywali Tamalpi, mająca przypominać kształtem śpiącą pannę, zapewne jakąś boginię, trudno było stwierdzić. Trawy użyli do sporządzenia szerokiej doliny wcinającej się w głąb lądu i pomiędzy wzgórza, otaczające zatokę od południa. Wodą polali koryta delty i dwóch innych rzek. Zlewiskiem jednej były tereny na północ od wielkiej doliny, a drugiej na południe od niej. Wschodni koniec doliny otwierał się na pogórze, które pięło się coraz wyżej, aż przechodziło w góry znacznie wyższe od tych, które widzieli na brzegach wyspy, ze szczytami pokrytymi śniegiem (znakiem umownym śniegu był dmuchawiec), kryjące między sobą co najmniej dwa duże jeziora.
Po długich i zażartych dyskusjach dotyczących najmniejszych detali, zbędnego śladu paznokcia, czy kilku niedbale rzuconych źdźbeł trawy i sosnowych igieł, wszystkie miejsca w końcu znalazły się na piaskowej mapie. Dziwna to mapa, którą zmyje następny przypływ. Chińczycy dowiedzieli się, że złoto tubylców pochodziło od ludzi mieszkających na pogórzu, sól z brzegów zatoki, obsydian z północy i z krainy leżącej daleko za wysokimi górami, skąd również brali turkus i wiele innych rzeczy. Tego wszystkiego dowiedzieli się bez wspólnego języka, posługując się głównie gestykulacją i mimiką oraz piaskowym modelem.
Z każdym kolejnym dniem wymieniali coraz więcej słów opisujących przedmioty i wydarzenia z życia codziennego. I-Chin skrupulatnie kompletował długie listy słownictwa, sporządził glosariusz i zaczął uczyć chińskiego jedno z tutejszych dzieci, sześcioletnią dziewczynkę, córkę przywódcy, niezwykle otwartą, śmiałą i rozgadaną. Chińscy marynarze nazwali ją Bagatelką. Uwielbiała mówić I-Chinowi, co jak się nazywało, była bystra i zdecydowana i szybciej niż się Kheim spodziewał, zaczęła używać chińskiego z taką samą łatwością, co języka ojczystego. Czasem mieszała oba języki, lecz najczęściej rezerwowała chiński dla I-China, jakby to był jego prywatny język, a on sam był jakimś dziwolągiem czy też niezmordowanym żartownisiem, który nieustannie wymyślał dziwno brzmiące słowa na określenie najprostszych rzeczy — któż wiedział, jak myślała naprawdę. Dla rodziców Bagatelki I-Chin był obcym przybyszem, robiącym bardzo dziwne rzeczy. Badał im puls, naciskał brzuchy, spoglądał do gardła, a nawet prosił o możliwość zbadania ich uryny, na co się nie zgodzili. Mieli w wiosce własnego doktora, który odprawił nad załogą rytuał oczyszczenia w kąpieli parowej. Ten podstarzały i umalowany mężczyzna o dzikim spojrzeniu nie był doktorem w tym samym sensie co I-Chin, lecz I-China żywo zainteresowało herbarium mężczyzny i wszystkie jego opowieści, które starał się zrozumieć, posługując się jeszcze bardziej wyrafinowanym językiem znaków i coraz lepszą chińszczyzną Bagatelki. Język tubylców nazywał się „miwok”, tak samo ludzie ci nazywali samych siebie. Słowo oznaczało lud bądź coś zbliżonego. Za pomocą map objaśnili, że ich wioska kontrolowała zlewisko strumienia, wpływającego do zatoki. Inni Miwok żyli na sąsiednich zlewiskach półwyspu, między zatoką a oceanem. Pozostałe ludy, władające różnymi językami, zamieszkiwały inne tereny kraju. Każde plemię miało własne terytorium i nazwę, choć Miwok mogli bez końca kłócić się o najdrobniejsze szczegóły. Opowiedzieli, że wielka cieśnina prowadząca na otwarty ocean powstała w wyniku trzęsienia ziemi, a zatoka ta była niegdyś słodkowodna, zanim kataklizm nie wpuścił do niej oceanu. I-Chinowi i Kheimowi wydawało się to mało prawdopodobne, aż pewnego ranka, po nocy spędzonej na brzegu, obudził ich wstrząs. Trzęsienie ziemi trwało kilka uderzeń serca i tego samego ranka powróciło jeszcze dwukrotnie. Po tym wydarzeniu nie byli już tacy pewni co do genezy cieśniny.
Obaj lubili przysłuchiwać się mowie Miwok. I-Chin zainteresował się, jak tutejsze kobiety sprawiały, że gorzkie żołędzie z dębów o postrzępionych liściach stawały się jadalne. Rozcierały je na proszek, który namaczały w dołkach, wykopanych w piasku i wyłożonych liśćmi. Po jakimś czasie z papki powstawało ciasto. I-Chin uznał to za nadzwyczaj pomysłowe. Właśnie to ciasto i łosoś, suszony lub świeży, składały się na podstawę ich diety. Zawsze chętnie dzielili się tym jadłem z Chińczykami. Jadali również mięso zajęcy i jeleni. Podobno żyła tu jakaś gigantyczna odmiana jelenia oraz najrozmaitsze gatunki ptactwa wodnego. Rzeczywiście, kiedy jesień otuliła całą krainę ciepłymi barwami i mijały kolejne miesiące, Chińczycy zrozumieli, że miejsce to było tak obfite w różnorodne pożywienie, że nie było potrzeby uprawiania ziemi, co w Chinach było koniecznością. Pomimo sprzyjających warunków żyło tam jednak niewielu ludzi — była to jedna z wielu tajemnic wyspy.
Polowania Miwok były wielkimi, całodniowymi wydarzeniami, odbywającymi się na wzgórzach. Czasem zapraszano na nie również Kheima i Jego ludzi. Miwok używali lekkich i słabych łuków, aczkolwiek świet-nie się nimi posługiwali. Kheim nakazał zostawić na statku kusze i broń. Armaty pozostały odsłonięte, lecz nie musieli się z nich tłumaczyć, gdyż żaden tubylec o nie nie zapytał.
Na jednym z polowań Kheim i I-Chin poszli za przywódcą, Ta Ma, i za innymi Miwok w górę przecinającego wioskę strumienia, na strome wzgórza. Dotarli na wysoko położoną polanę, z której na zachód rozciągał się widok na ocean. Zatoka leżała na wschód od polany, a za nią można było dostrzec kolejne pasma zielonych wzgórz.
Polanę przy strumieniu otaczały bagna, wyżej rosły trawy, poprzetykane skupiskami dębów i innych drzew, o szeroko rozpostartych koronach. W obniżeniu terenu znajdowało się jezioro. Na niebieskiej powierzchni wody unosiła się biała łata ogromnej kolonii dzikich gęsi, które podniosły wrzawę, czując niebezpieczeństwo. Całe stado wzbiło się naraz w powietrze, grupki ptaków kołowały, dzieliły się i z powrotem łączyły, przelatując nad myśliwymi i gęgając. W powietrzu rozchodził się donośny trzepot wielu setek skrzydeł.
Mężczyźni w zachwycie przyglądali się widowisku. Kiedy gęsi odleciały, od razu spostrzegli, co je spłoszyło. Do wodopoju zbliżało się kilka ogromnych jeleni. Osobniki o masywnym i rozłożystym porożu patrzyły na ludzi z drugiego brzegu jeziora, były czujne, lecz nie zniechęcały się.