Zadrżała, siedząc na dnie łodzi.
Nagle poniosła go złość i podniesionym głosem powiedział do przywódcy Miwok:
— To my przywlekliśmy tę chorobę. Przez przypadek! Ta Ma stał wpatrzony w niego.
— Bagatelko, proszę cię, powiedz mu coś, proszę! Dziewczynka podniosła głowę i krzyknęła do ojca w swoim języku.
Ta Ma zrobił dwa kroki w przód, wchodząc po pas w wodę. Kheim szarpnął wiosłami, oddalając się i klnąc. Był zły, lecz wokół nie było nikogo, na kogo mógłby się złościć.
— Musimy odejść! — krzyczał. — Odpływamy! Powiedz mu to! — krzyknął wściekle na Bagatelkę — powiedz mu!
Dziewczynka zawołała zrozpaczonym głosem w stronę Ta Ma. Kheim stanął w łodzi, kołysząc nią. Wskazał na swoją szyję, na serce, a potem na Ta Ma. Odgrywał cierpienie, wymioty i śmierć. Wskazał na wioskę i przeciągnął nad nią dłonią, jakby wymazywał ją z tabliczki, następnie wskazał na Ta Ma i gestami pokazał mu, że oni również powinni odejść, że cała wioska powinna się przeprowadzić i rozproszyć, nie iść do mnych wiosek, lecz na wzgórza. Wskazał na siebie i dziewczynę, udał, że wiosłuje i odpływa w dal. Wskazał na dziewczynkę pokazując, że jest szczęśliwa, że się bawi i dorasta, lecz cały czas zgrzytał przy tym zębami.
Ta Ma najwyraźniej nie zrozumiał tego kalamburu. Wyglądał na zdezorientowanego i coś jeszcze krzyknął.
— Co on powiedział?
— Zapytał, co robimy dalej? Kheim machnął w jego stronę, nakazując rozproszenie.
— Uciekajcie! — krzyknął donośnie. — Powiedz im, żeby stąd uciekali, żeby się rozproszyli!
Płaczliwym tonem powiedziała coś do ojca. Ta Ma odpowiedział jej.
— Co powiedział, Bagatelko, możesz mi powiedzieć?
— Powiedział, żegnajcie. Mężczyźni wymienili spojrzenia. Bagatelka spoglądała wystraszona to na jednego, to na drugiego.
— Odejdźcie na dwa miesiące! — krzyknął Kheim, wiedząc, że robi to na próżno, nadal jednak mówił. — Zostawcie chorych i rozproszcie się. Później znów możecie się zejść, choroba po raz drugi nie zaatakuje! Uciekajcie. Zabierzemy ze sobą Bagatelkę, będzie z nami bezpieczna, na statku wśród ludzi, którzy wcześniej nie chorowali. Zaopiekujemy się nią! Uciekajcie!
W końcu zamilkł.
— Powiedz mu, co powiedziałem — rozkazał Bagatelce, która już tylko łkała i pochlipywała skulona na dnie łodzi. Kheim dopłynął do okrętu. Wypłynęli z zatoki przez wielką cieśninę i wzięli kurs na południe.
Przez trzy dni od wyjścia w morze Bagatelka gorzko płakała, później jadła z żarłocznym apetytem, a na koniec mówiła już tylko po chińsku. Kheim czuł ukłucie w sercu za każdym razem, kiedy na nią patrzył, i zastanawiał się, czy dobrze zrobili, zabierając ją ze sobą. Najprawdopodobniej umarłaby, gdyby ją zostawili, przypominał mu I-Chin, lecz Kheim nie był do końca przekonany. Szybkość, z jaką dziewczynka przystosowywała się do nowego życia, wywoływała w nim coraz większy niepokój. Więc teraz w taki sposób mieli zaczynać od nowa? Tacy twardzi i nieczuli, z tak krótką pamięcią? Zdolni wślizgnąć się w każde podsunięte życie? Czuł się bardzo nieswojo, widząc, co się działo z dziewczynką. Po jakimś czasie zameldował się u niego jeden z oficerów: — Penga nie ma na pokładzie żadnego z okrętów. Według załogi, popłynął na brzeg i został z nimi.
Bagatelka wkrótce zachorowała. I-Chin odizolował ją na dziobie okrętu flagowego, w przewiewnym gniazdku pod bukszprytem i ponad złotym popiersiem Tianfei. Spędził wiele godzin, opiekując się nią i przeprowadzając ją przez wszystkie sześć etapów choroby. Od wysokiej gorączki i zmiennego pulsu większego jang, poprzez mniejsze jang i słoneczne jang, objawiające się chłodem i gorączką występującymi naprzemiennie, aż po większe jin. Wtedy badał jej puls co zmianę warty, sprawdzał oznaki życiowe, przecinał niektóre pęcherze i dozował medykamenty z różnych słojów. Przeważnie używał mikstury zwanej Darem Boga Ospy, na którą składał się sproszkowany róg nosorożca, śnieżne robaki z Tybetu, skruszony jadeit i perła. Czasem, kiedy wpadała w krańcowe jin i była bliska śmierci, podawał jej minimalne dawki arszeniku. Postęp choroby w jej przypadku nie wyglądał, według Kheima, na zwykłą ospę, mimo to marynarze i tak składali specjalne ofiary bogu ospy, palili kadzidła i papierowe pieniądze w niewielkich kapliczkach, które wznieśli na każdym z ośmiu okrętów. Nieco później I-Chin stwierdził, że żegluga po otwartym oceanie odgrywała kluczową rolę w jej powrocie do zdrowia. Jej ciało złożone w szerokim hamaku kołysało się w rytm fali głębinowej, z którą zharmonizował się też jej puls i oddech. Naliczył cztery oddechy i sześć trzepotliwych uderzeń serca na każdą falę. Takie zestrojenie z żywiołami było niezwykle pomocne. Słone powietrze dodawało jej ki, dzięki czemu miała mniej obłożony język. Czasem dawał jej kilka łyżek oceanicznej wody oraz tyle, ile tylko chciała, wody słodkiej, zaczerpniętej niedawno z jej rodzinnego strumienia. W końcu odzyskała siły i wyzdrowiała, a ospa nie zostawiła na jej ciele śladów, jeśli nie liczyć kilku blizn na plecach i szyi.
Cały czas żeglowali wzdłuż wybrzeża kolejnej wyspy, na którą natrafili, i z każdym dniem ich zdumienie rosło, gdyż stale nie mogli dopłynąć do jej południowego krańca. Jeden przylądek wyglądał tak, jakby tuż za nim miał być zakręt, lecz kiedy go minęli, ujrzeli ląd, ciągnący się miękkim lukiem na południe. Dalej napotkali jeszcze kilka spalonych słońcem, bezludnych wysp, a jeszcze dalej na południe dostrzegli na plażach wiejskie zabudowania. Wiedza, jaką posiadali, wystarczyła do zidentyfikowania specyficznych budowli, będących połączeniem łaźni i świątyni. Kheim trzymał flotę z daleka od brzegu, pozwolił jednak zbliżyć się jednemu z tubylczych kanoe. Próbowali rozmawiać z miejscowymi za pośrednictwem Bagatelki, lecz nie mogli się porozumieć, więc Kheim odegrał przed nimi głupkowatą pantomimę, udając chorobę i niebezpieczeństwo, po czym tubylcy oddalili się, pracując pośpiesznie wiosłami.
Płynęli teraz pod prąd, nadchodzący z południa. Był to łagodny prąd, a wiatr nieustannie wiał z zachodu. W tym miejscu świetnie brały ryby. a wędkowaniu sprzyjała letnia pogoda. Każdy kolejny dzień był podobny do poprzedniego i do następnego, ląd znów odbił na wschód, a później z powrotem na południe i było tak przez większość drogi do równika. Minęli wielki archipelag niskich wysp, z dobrymi miejscami do zakotwiczenia, ze słodkowodnymi strumieniami, z ptactwem o niebieskich łapach.
W końcu dopłynęli do stromo wznoszącego się wybrzeża, za którym widniały ośnieżone szczyty wulkanów, podobne do tych na Fudżi, lecz dwa lub trzy razy większych. Pięły się strzeliście w niebo, ponad urwistym, nabrzeżnym łańcuchem górskim, który również imponował wysokością. Widząc te gigantyczne formy krajobrazu, zaczęli się zastanawiać, czy aby na pewno natknęli się na wyspę.
— Jesteś pewny, że to nie Afryka? — zapytał Kheim I-China.
— Może i Afryka. Może ludzie, jakich zostawiliśmy na północy, to ostatni ocaleli mieszkańcy Fulanu, którzy z konieczności cofnęli się do prymitywnego trybu życia. A może to jest rzeczywiście zachodnie wybrzeże świata, a my w nocy lub we mgle wpłynęliśmy na jego wewnętrzne morze. Nie sądzę jednak, aby tak było.
— W takim razie, gdzie jesteśmy?
I-Chin pokazał Kheimowi, gdzie według niego mogli się znajdować. Wyciągnął długi zwój map i wskazał ręką na część wschodnią, poza margines końcowy, tam, gdzie na pergaminie była pusta przestrzeń. Następnie wyciągnął zwój z mapą zachodniej części świata.
— Spójrz, od zachodniej strony Fulan i Afryka wyglądają tak. Muzułmańscy kartografowie zwracają uwagę na wszystkie szczegóły, a Hsing Ho wyliczył, że świat ma około siedemdziesięciu pięciu tysięcy li obwodu. Jeśli ma rację, to przepłynęliśmy dotychczas połowę, a może i mniej z całego dystansu przez Dahai do Afryki i Fulanu.