Może zatem się pomylił? Może ląd zajmuje więcej miejsca albo może świat jest mniejszy?
— Ale jego metoda była dobra. Sam dokonałem niezbędnych pomiarów geometrycznych podczas wyprawy na Moluki i okazało się, że miał rację.
— Spójrz! — powiedział Kheim, wskazując na rozciągający się przed nimi górski krajobraz. — Jeśli to nie jest Afryka, to co?
— Jakaś wyspa. Jakaś duża wyspa, na odległych wodach Dahai, gdzie nikt wcześniej nie dopłynął. Następny świat, taki jak nasz zachodni, całkiem prawdziwy, wschodni świat.
— Wyspa, do której nikt jeszcze nie dopłynął? O której nikt wcześniej nie słyszał? — Kheim nie mógł w to uwierzyć.
— I co w tym dziwnego? — Powiedział I-Chin. — Czy ktoś wcześniej był tu przed nami, wrócił i opowiedział nam o tym miejscu?
— My też jeszcze nie wróciliśmy — Kheim złapał go za słowo.
— To prawda i nie ma żadnej gwarancji, że wrócimy. Może było tak, że Hsu Fu dotarł tutaj i próbował wrócić, lecz nie powiodło mu się. Może właśnie na tym brzegu spotkamy jego potomków?
Zbliżając się w stronę wielkiego lądu, dostrzegli nabrzeżne miasto. Nie było to nic wielkiego w porównaniu z ich portami, ale wyróżniało się rozmiarami od wiosek, które mijali na północy. Miasto miało złocistą barwę, a w oddali, z jego centralnej części wyrastało kilka większych budowli z dachami pokrytymi lśniącymi arkuszami kutego złota. Tam z pewnością nie mieszkali Miwok!
Podpłynęli w stronę brzegu, czujnie i w napięciu. Działa naładowali i wycelowali. Zdziwił ich widok prymitywnych łodzi powciąganych na plażę, rybackich kanoe, jakie niejeden z nich widział na Molukach. Byty przeważnie dwudziobowe, zrobione ze skręcanej w pęki trzciny. Brakowało broni, żagli, kei i doków, był jedynie długi pirs, najwyraźniej pływający, zakotwiczony daleko od plaży. Czuli nieskrywane zakłopotanie, widząc przepych na lądzie, w postaci złoconych dachów, w połączeniu z tak ubogim nabrzeżem. I-Chin rzekł:
— Zapewne osiedlił się tu jakiś lud, mieszkający pierwotnie w głębi lądu.
— Sądząc po wyglądzie tych budynków, myślę, że mamy szczęście.
— Tak pewnie wyglądałoby wybrzeże Chin, gdyby nie upadła dynastia Han. To dziwne, lecz nawet mała wzmianka o Chinach przynosiła ukojenie. Po chwili wszyscy podziwiali szczegóły miasta.
— O! To wygląda jak Cham. Albo:
— Tak budują jak na Sri Lance — i tym podobne.
Choć krajobraz wyglądał egzotycznie, to coraz silniej odczuwali, jeszcze zanim dostrzegli na brzegu gapiących się na nich ludzi, że to właśnie ludzie, a nie ptaki czy małpy, mieszkali w tym mieście.
Choć nie wierzyli, aby posługiwano się tu ojczystym językiem Bagatelki, to wzięli ją ze sobą na brzeg w największej łodzi. Karabiny skałkowe i kusze ukryli pod siedzeniami, a Kheim stał na dziobie i wykonywał przyjazne gesty powitalne, które doskonale sprawdziły się w przypadku plemienia Miwok. Następnie poprosił Bagatelkę, aby pozdrowiła ich pokojowo w swoim języku, co uczyniła. Zgromadzony na plaży tłum przyglądał się z zaciekawieniem, niektórzy ludzie, wystrojeni w korony z piór, przemówili, lecz nie był to język Bagatelki ani żaden inny, znajomy.
Wymyślne nakrycia głowy noszone przez część ludzi z tłumu przypominały Kheimowi atrybuty wojskowe. Rozkazał odpłynąć od brzegu na kilka uderzeń wiosłami i przyjrzeć się im uważnie, w poszukiwaniu luków, włóczni czy innej broni. Coś w ich wyglądzie zdradzało niebezpieczeństwo zasadzki.
Nic złego się jednak nie stało. Wręcz przeciwnie, kiedy następnego dnia popłynęli w stronę brzegu, na plaży było obecne spore zgromadzenie ludzi w pierzastych nakryciach głowy i w tunikach w kratę. Wszyscy już z daleka bili pokłony do samej ziemi. Nieco zmieszany Kheim nakazał zejść na ląd, zachowując czujność i gotowość bojową. Wszystko poszło dobrze — komunikacja za pomocą gestów i szybkie lekcje podstaw języka. Nie wiedzieć czemu, autochtoni traktowali Bagatelkę, jakby to ona była przywódcą gości, ich talizmanem albo kapłanką. Ewidentnie otaczali ją czcią. Pantomimiczną rozmowę chińczycy prowadzili głównie ze starszym mężczyzną w pierzastej koronie, z której zwisała grzywka, zasłaniająca czoło. Ponad piórami błyszczała metalowa odznaka. Porozumiewali się w serdecznej atmosferze, zaciekawieni i pełni dobrej woli. Poczęstowali marynarzy ciastkami z treściwej, grubo mielonej mąki i ogromnymi bulwami, które gotowali i jedli, oraz słabym, kwaśnym piwem. Załodze ofiarowano stos starannie tkanych koców, bardzo ciepłych i miękkich, zrobionych z wełny owiec, wyglądających jak krzyżówki owiec z wielbłądami. Najwyraźniej był to jakiś zupełnie inny gatunek zwierzęcia, nieznany Chińczykom.
W końcu Kheim poczuł się na tyle pewnie, że przyjął od tubylców zaproszenie do złożenia wizyty lokalnemu królowi czy cesarzowi. Władca mieszkał w ogromnym pałacu na szczycie wzgórza, poza granicami miasta. Ze złotym dachem przypominał świątynię. To wszystko przez złoto, uświadomił sobie Kheim, i kiedy przygotowywał się do drogi, czuł się coraz bardziej nieswojo. Naładował krótki karabinek skałkowy i ukrył go w naramiennej torbie, wciśniętej za pazuchę i przykrytej połą płaszcza. Przed wyjściem przekazał I-Chinowi wszystkie niezbędne instrukcje dotyczące przeprowadzenia ewentualnej akcji posiłkowej. Wyruszyli — Kheim, Bagatelka i tuzin największych marynarzy z okrętu flagowego dali się poprowadzić tłumowi miejscowych, ubranych w kraciaste tuniki.
Podążali szlakiem do góry, wśród pól i domostw. Kobiety pracujące w polu nosiły dzieci przypasane chustami do niewielkich desek na plecach, inne przędły wełnę, przechadzając się. Krosna rozpinali na linach przywiązanych do gałęzi drzew, co dawało im odpowiedni naciąg tkaniny — Wyglądało na to, że stosowali jedynie kraciaste wzornictwo, w czerni i w jasnym brązie, a czasem w czerni i czerwieni. Na ich polach, z dala od terenów zalewowych przy rzece, stały prostokątne kopce, w których najprawdopodobniej uprawiali bulwy. Kopce też stały w wodzie jak pola ryżowe. Wszystko było podobne, a jednak inne. Złoto wydawało się tu tak powszechne, jak żelazo w Chinach, a z drugiej strony, nie widzieli tu jeszcze nic z żelaza.
Górujący nad miastem pałac byt ogromny, o wiele większy niż Zakazane Miasto w Benjing, i składał się z wielu sześciennych budynków, ustawionych w sześcienne wzory. Wszędzie obowiązywał wzór z ich tkanin. Na dziedzińcu przed pałacem stały kamienne cokoły, na których wyryto wizerunki ptaków i zwierząt połączonych ze sobą i pomalowanych w pstrokate barwy, od których Kheima rozbolały oczy. Zastanawiał się, czy te dziwne stworzenia z cokołów rzeczywiście zamieszkują tutejsze odludzia, czy też są jedynie tutejszą wersją smoka i feniksa. Widział dużo miedzi, brązu i mosiądzu, lecz najwięcej złota. Strażnicy stojący w rzędach wokół pałacu dzierżyli długie włócznie o złotych grotach. Ich tarcze również były złote — stanowiły wspaniałą dekorację, bez praktycznego zastosowania. Wrogowie tego ludu pewnie także nie znali żelaza.
Wewnątrz pałacu poprowadzono ich do przestronnego pomieszczenia, którego jedna ściana otwierała się na dziedziniec, a trzy pozostałe pokryte były złotem. W tym miejscu rozłożono koce, na które zaproszono Kheima, Bagatelkę i marynarzy.
Do pokoju wszedł władca. Wszyscy ukłonili się i usiedli na ziemi. Władca zasiadł na kraciastej tkaninie, tuż obok gości, i powiedział coś uprzejmym głosem. Był przystojnym mężczyzną koło czterdziestki, o białych zębach, wydatnych kościach policzkowych i szerokim czole, pod którym jaśniały bystre oczy. Nosił złotą koronę, ozdobioną małymi, złotymi główkami, dyndającymi w okrągłych otworach wyciętych na obwodzie — wyglądały jak głowy piratów widniejące na wrotach do Hangzhou.