Выбрать главу

Ten detal wyraźnie zaniepokoił Kheima, który aż poprawił broń pod płaszczem i zaczął się nerwowo rozglądać. Nic innego nie budziło w nim podejrzeń. Co prawda stało tam kilku przysadzistych mężczyzn — najwyraźniej przyboczna gwardia władcy, gotowa rzucić się na nich w każdej chwili, jeśli tylko coś by ich wystraszyło, lecz to pewnie były zwykłe środki bezpieczeństwa, jakich używali w przypadku wizyty obcych gości.

Pojawił się kapłan w pelerynie z błękitnych piór i odprawił przed władcą ceremonię, po czym zasiedli do długiej uczty. Jedli mięso podobne do baraniny, warzywa i puree o nieznanym Kheimowi smaku. Pili słabe piwo, skusili się też na prawdziwie ognistą brandy. W końcu Kheimowi zaszumiało w głowie, rozejrzał się i stwierdził, że z jego załogą jest jeszcze gorzej. Bagatelce żaden z przysmaków nie podchodził, zjadła i wypiła bardzo mało. Na dziedzińcu jacyś mężczyźni zaczęli tańczyć do rytmu bębnów i trzcinowych piszczałek. Całość przypominała nieco muzykę koreańską, co bardzo zastanowiło Kheima. Może przodkami tych ludzi byli zniesieni przez Kuroshio marynarze, którzy wylądowali tutaj wieki temu? Kilka zabłąkanych statków, których załoga zasiedliła tę ziemię wiele dynastii wstecz, mogło dać początek złotemu miastu. Doprawdy, muzyka brzmiała jak echo minionych wieków. Któż to jednak mógł wiedzieć? Porozmawia na ten temat z I-Chinem, kiedy wrócą na statek.

O zachodzie słońca Kheim wyraził chęć powrotu na pokład. Władca tylko spojrzał na niego, skinął na kapłana i wstał. Wszyscy obecni ukłonili się, po czym władca opuścił pokój.

W chwilę po jego wyjściu Kheim chwycił za rękę Bagatelkę i spróbował wyjść tą samą drogą, którą ich tu prowadzono (choć nie był do końca pewny, czy ją dobrze zapamiętał), lecz strażnicy skrzyżowali złote groty włóczni, robiąc to tak ceremonialnie, jakby była to kolejna figura ich tańca. Kheim odegrał niezadowolenie, co w tej sytuacji było dość proste, i pokazał, że Bagatelka będzie bardzo smutna i zła, jeśli nie wróci na statek. Strażnicy pozostali niewzruszeni.

No i stało się. Kheim przeklinał samego siebie za opuszczenie plaży pod eskortą tak dziwnych ludzi. Pod płaszczem wymacał rękojeść pistoletu, mógł oddać tylko jeden strzał. Najwyraźniej trzeba było liczyć na akcję ratowniczą I-China. Dobrze, że nalegał, aby lekarz ubezpieczał tyły. Tylko on, według Kheima, mógł najlepiej zorganizować taką operację.

Porwani spędzili noc stłoczeni razem na kocu w otoczeniu strażników, którzy nie zasypiali, lecz zabijali czas żując zielone liście, wyciągane z naramiennych toreb, zatkniętych w fałdach kraciastych tunik. Stale zachowywali czujność, wpatrując się w przybyszów błyszczącymi oczyma. Kheim przysunął się do Bagatelki, która wtuliła się w niego jak kot. Zrobiło się zimno. Kheim zebrał wszystkich, aby skupili się razem i ogrzewali dziewczynkę, jeśli nie dotykiem, to choć ciepłą bliskością swoich ciał.

O świcie znów odwiedził ich władca, ubrany tym razem jak olbrzymi paw lub feniks. Towarzyszyły mu kobiety, których piersi zasłonięte były złotymi stożkami o kształcie łudząco przypominającym prawdziwy biust, z rubinami w miejscu sutków. Widok kobiet zrodził w Kheimie absurdalną myśl, że na pewno nic złego im się nie stanie. Wtem do pokoju wkroczył wysoki kapłan w pelerynie, a z nim zamaskowana, kraciasta postać, której rozłożyste nakrycie głowy pobrzękiwało w powietrzu mnóstwem miniaturowych, złotych czaszek. Prawdopodobnie, bóstwo śmierci przybyło dokonać egzekucji, pomyślał Kheim i wniosek ten wzniósł go na wyższy stopień świadomości; teraz widział wyraźnie, źe arkusze złota, spływające bielą w słońcu, że wszystkie przestrzenie, które przemierzali, posiadały dodatkowy wymiar pewnej głębi i spoistości. Ludzie z kraciastego plemienia byli tak samo żywi, kolorowi i namacalni jak demony tańczące na świątecznych paradach.

Wyprowadzono ich na zewnątrz w mgliste, blade światło poranka, by skierować się na wschód. Przez cały ten i następny dzień pięli się pod górę, Kheim dyszał, zmęczony wspinaczką, i wchodząc na kolejny grzbiet, spoglądał zdumiony za siebie, w dół, na morze, wyglądające, jak ogromna, niebieska plama, niesłychanie gładka i jakże odległa. Nigdy by nie pomyślał, że kiedykolwiek wejdzie tak wysoko nad powierzchnię oceanu. Czuł, jakby unosił się w przestrzeni. Przed nimi, na wschodzie, wyrastały jeszcze większe wzniesienia, a w niektórych miejscach, poprzez przełęcze między nimi można było dostrzec ośnieżone wierzchołki wulkanów, wielokrotnie większych od Fudżi.

W ich kierunku zmierzali. Karmiono ich dobrze i podawano gorzką jak piołun herbatę, a później przy akompaniamencie piszczałek odprawiono rytuał, podczas którego ofiarowano im małe torebki z liśćmi herbaty. Były to te same zielone liście o postrzępionych krawędziach, które żuli strażnicy, pilnując ich podczas pierwszej nocy. Miały gorzki smak, lecz znieczulały gardło i krtań. Kheim czul się po nich znacznie lepiej. Liście były pewnego rodzaju środkiem pobudzającym, jak herbata czy kawa. Pozwolił je żuć Bagatelce i swoim ludziom. Poczuł niewielki wzrost siły w swoim układzie nerwowym, co dodało mu energii ki niezbędnej do obmyślenia planu ucieczki.

Nie wydawało się prawdopodobne, aby I-Chin zdołał przedrzeć się przez błotno-złote miasto i podążyć za nimi, Kheim jednak nadal nie mógł wyzbyć się tej nadziei, tej zapalczywej nadziei, jaką czul za każdym razem, kiedy spoglądał w twarz Bagatelki, wolną jeszcze od podejrzeń czy strachu. Dla niej był to kolejny etap podróży, która już chyba bardziej dziwna stać się nie mogła. Na razie wszystko ją interesowało, te feerie barw, złoto i góry. Wysokość, na którą się wspięli, najwyraźniej nie sprawiała jej żadnych problemów.

Kheim zaczął rozumieć, dlaczego chmury, które teraz znajdowały się pod nimi, powstawały raczej w zimniejszym i mniej zasolonym powietrzu niż ta ukochana słona zupa, którą zwykli oddychać na poziomie morza. Raz złapał w nozdrza zapach tamtego powietrza, a może był to zapach soli z jego włosów, zatęsknił za nim, jak spragniony tęskni za wodą. Spragniony powietrza! Przeszył go dreszcz na myśl o wysokości, na jaką zaszli. To jednak nadal nie byt koniec wspinaczki. Teraz szli ośnieżonym grzbietem. Szlak był dobrze wydeptany i lśnił porcelanową bielą. Rozdano im miękkie, skórzane buty na drewnianych podeszwach, wyłożone w środku futrem, a także grubsze tuniki i koce z otworami na ręce i głowę, wszystko w kunsztowną kratę. Na niektórych wzorach małe postaci wypełniały niewielkie kwadraty. Koc, który dostała Bagatelka, byt tak długi, że wyglądała w nim jak buddyjska mniszka. Utkano go z tak wyśmienitej przędzy, że gdy Kheim to zauważył, aż się przestraszył. Szło z nimi jeszcze jedno dziecko. Kheim miał wrażenie, że był to chłopiec, choć nie miał pewności. W każdym razie, strój dziecka przypominał kapłańską pelerynę.

Doszli do obozowiska zbudowanego z kamiennych płyt, poukładanych na śniegu. W zapadniętej części, pośrodku platformy rozpalili ogromne ognisko, a wokół niego rozbili kilka jurt. Porywacze rozsiedli się na swoich kocach i zjedli posiłek, po którym wypili kilka rytualnych czarek gorącej herbaty, piwa i brandy, odprawili ceremonię ku czci zachodzącego słońca, które zeszło teraz pod chmury i wpadało do oceanu. Byli już wysoko ponad chmurami, lecz nadal na wschodzie ponad nimi ogromny wulkan wbijał się w indygo nieba ośnieżonym szczytem, lśniącym teraz głębokim szkarłatem ostatnich chwil zachodu słońca.