Noc była mroźna. Kheim ogrzewał Bagatelkę, a strach budził go za każdym razem, kiedy się poruszyła. Czasem wydawało mu się, że dziewczynka przestawała oddychać, lecz po chwili znów brała wdech.
Obudzono ich o świcie. Kheim był wdzięczny za gorącą herbatę, solidny posiłek i kilka zielonych liści do żucia, mimo że te ostatnie otrzymali z rąk katowskiego bóstwa. Rozpoczęli wspinaczkę po stoku wulkanu, kiedy jeszcze wydawał się szarym, ośnieżonym stożkiem na tle białego, porannego nieba. Po zachodniej stronie leżał ocean, przykryty warstwą chmur, które co jakiś czas się rozrywały, ukazując daleko, daleko w dole wielką, niebieską plamę, która dla Kheima była jak rodzinne strony, jak wspomnienia z dzieciństwa.
Im wyżej wchodzili, tym było chłodniej i gorzej się szło. Śnieg pod stopami był zmrożony, a lodowe odpryski łyskały w słońcu i chrzęściły z każdym krokiem. Było oślepiająco widno, lecz nieliczne szczegóły i tak pozostawały w mroku. Czarno-niebieskie niebo, bury sznur ludzi. Kheimowi łzawiły oczy, a łzy mroziły mu policzki lub więzły w rzadkim, siwym zaroście. Szedł dziarsko pod górę, stawiając stopy w ślady strażnika idącego przed nim. Co jakiś czas sięgał z mozołem za siebie i chwytał dłoń Bagatelki, żeby przyciągnąć ją do siebie.
W końcu, kiedy zapomniał już oglądać się do góry, porzuciwszy dawno nadzieję na jakąkolwiek zmianę w krajobrazie, śnieżne zbocze z wolna przeszło w płaski teren. Nagie, czarne, postrzępione skały przebijały przez śnieg po lewej i po prawej stronie, a największe ich skupisko znajdowało się przed nimi. Wyżej nie było już nic.
Osiągnęli szczyt: szerokie i surowe skalne rumowisko, wyglądające jak spękane i zamarznięte błoto, zmieszane z lodem i śniegiem. W najwyższym punkcie tej wychłostanej wiatrem zmarzliny tkwiło kilka palików, między którymi rozpięto kolorowe wstęgi, flagi i proporce, jak w górach Tybetu. W takim razie może byli to Tybetańczycy? Kapłan w pelerynie, katowskie bóstwo i strażnicy zebrali się u podnóża skal. Ci ostatni musieli powstrzymać Kheima, który buntował się, kiedy dzieci zaprowadzono do kapłana. W końcu jednak cofnął się, dając do zrozumienia, że nie będzie stawiał oporu, i włożył dłonie pod tunikę, jakby chciał je ogrzać. Rzeczywiście, zmarzły na kość. Pod płaszczem wymacał rękojeść karabinku, naciągnął kurek i wyciągnął broń spod płaszcza, trzymając ją teraz tylko pod tuniką.
Dzieciom dano jeszcze trochę gorzkiej herbaty, którą zachłannie wypiły. Kapłan i jego słudzy, stojący twarzą do słońca, zaczęli śpiewać Pieśni, rozbrzmiały bębny, dudniące jak bolesny puls na dnie słabnących oczu Kheima. Bolała go głowa, a rzeczy dookoła przypominały cienie.
Na śnieżny grzbiet poniżej nich wspinało się szybko kilka postaci ubranych w kraciaste tuniki, lecz Kheimowi wydawało się, że wyglądają jak I-Chin i jego ludzie. W dole, daleko za nimi dostrzegł kolejną, pnącą się do góry grupę ludzi.
Serce waliło Kheimowi jak młotem, dudniło wewnątrz niego jak uroczyste rytmy bębnów. Katowskie bóstwo wyjęto złoty nóż z drewnianej, misternie rzeźbionej pochwy i poderżnęło gardło małemu chłopcu. Parującą w słońcu krew zebrano do złotej misy. Przy dźwięku bębnów, piszczałek i śpiewanych modłów ciało chłopca zawinięto w miękką, kraciastą tkaninę i złożono delikatnie wewnątrz szczytu, w skalnej szczelinie między dwiema olbrzymimi skałami.
Po chwili katowskie bóstwo i kaptan w pelerynie zwrócili się w stronę Bagatelki, która daremnie miotała się, chcąc uciec. Kheim wyciągnął spod tuniki broń, sprawdził krzemień, ujął pistolet w obie ręce i wycelował w bóstwo. Wykrzyknął coś i wstrzymał oddech. Straż ruszyła w jego stronę, bóstwo spojrzało mu w oczy, Kheim pociągnął za spust i pistolet wystrzelił, wyrzucając z lufy chmurę dymu i odrzucając Kheima dwa kroki w tył. Katowskie bóstwo runęło plecami w śnieg, krwawiąc obficie z krtani. Zloty nóż wypadł z otwartej dłoni.
Wszyscy pozostali gapili się ogłuszeni na bóstwo, nie wiedząc, co się stało. Kheim wymierzył w nich broń, a drugą dłonią wyjmował amunicję z torby na pasie. Na ich oczach załadował pistolet, wykrzykując groźnie raz po raz, od czego oni aż podskakiwali.
Przeładowawszy pistolet, wycelował w strażników, którzy upadali do tyłu, klękali bądź cofali się niemrawo. Teraz już widział wyraźnie I-China i marynarzy, pokonujących ostatni odcinek śnieżnego stoku. Kapłan w pelerynie odezwał się, na co Kheim wycelował w niego uważnie i strzelił.
Znów rozległ się głośny huk eksplozji, niczym piorun uderzający tuż przy uchu. Towarzyszyła mu smuga białego, gryzącego dymu. Kapłana rzuciło na ziemię, jakby powaliła go ogromna niewidzialna pięść, a błękitna peleryna zaplamiła się krwią.
Kheim przeszedł przez dym w stronę Bagatelki. Odebrał ją porywaczom, którzy teraz trzęśli się jak w febrze, i poniósł na rękach w dół szlaku. Była półprzytomna, bardzo możliwe, że podany jej napar był odurzający. W końcu spotkał I-China, który sapiąc, szedł na czele bandy marynarzy postawionych w stan gotowości bojowej, uzbrojonych w muszkiety i pistolety.
— Wracamy na statki! — rozkazał Kheim. — Strzelać do każdego, kto stanie wam na drodze.
Schodzenie było po stokroć łatwiejsze niż wspinaczka do góry. W tej łatwości kryło się jednak niebezpieczeństwo, gdyż nadal byli oszołomieni, na wpół oślepieni i tak zmęczeni, że poślizgiwali się i upadali coraz częściej. Ocieplało się, śnieg topniał pod ich stopami. Niosąc na rękach Bagatelkę, Kheim nie widział dokładnie, gdzie stąpa, ślizgał się więc i ciągle upadał. Kiedy szlak na to pozwalał, dwóch ludzi szło po jego bokach i podtrzymywało go, lecz pomimo wszystkich problemów, szło im się całkiem raźnie.
Za każdym razem, kiedy przechodzili przez górskie osady, wychodziły z nich tłumy ludzi. Kheim oddał Bagatelkę pod opiekę marynarzy, a sam szedł z uniesionym nad głowę pistoletem, aby wszyscy mogli go widzieć. Jeśli tłum niebezpiecznie się zbliżał, strzelał do mężczyzny w największym, pierzastym nakryciu głowy. Huk wystrzału przerażał gapiów o wiele bardziej niż nagła i krwawa śmierć ich kapłanów i przywódców. Kheim pomyślał, że może obowiązuje tu system, w którym władca co jakiś czas rozprawia się w podobny sposób z nieposłusznymi lokalnym watażkami. Większość tubylców paraliżował już sam władczy ton chińskiej mowy. Rozlegały się wybuchy, po których następowała śmierć, niczym od rażenia piorunem, co w tych górskich wioskach musiało zdarzać się dość często, ich mieszkańcy szybko zdali sobie sprawę, jakąż to sztukę posiedli Chińczycy — ujarzmili piorun.
Przekazawszy Bagatelkę swoim ludziom, Kheim kroczył ciężko na ich czele, przeładowując broń i strzelając do każdej napotkanej grupy. Czuł, jak rodzi się w nim euforia, potworna władza nad tymi prymitywnymi ignorantami, którzy nieruchomieli ze strachu na widok pistoletu. Teraz on był katowskim bóstwem, przechodził między nimi jak między marionetkami, którym odcięto sznurki.
Później tego samego dnia wysiał załogę po pożywienie do pobliskiej wioski. Posilili się i ruszyli dalej w dół, zatrzymując się dopiero w nocy. Schronili się w przestronnej stodole o ścianach z kamienia i drewnianym dachu, którą po samą krokiew wypełniały bele tkanin, ziarno i złoto. Marynarze omal się nie pozabijali, chcąc zabrać ze sobą wszystko, lecz Kheim pozwolił im wziąć po jednym przedmiocie na głowę, biżuterię lub pojedynczą złotą wlewkę.
— Jeszcze kiedyś tu wrócimy — mówił im — i będziemy bogatsi od samego cesarza.
Dla siebie Kheim wybrał niewielką, złotą figurkę kolibra.
Choć był skrajnie zmęczony, to i tak nie mógł się położyć, a nawet Przestać chodzić w kółko. Dręczyły go koszmary. Na wpół śpiąc, siedział przy Bagatelce, a przed świtem obudził załogę i ruszyli dalej, w dół zbocza, z naładowanymi karabinami, w pełnej gotowości. Kiedy zeszli nad brzeg, stało się oczywiste, że w nocy wyprzedzili ich zwiadowcy, którzy powiadomili mieszkańców niżej położonych wiosek o katastrofie na szczycie wulkanu. Grupa uzbrojonych mężczyzn blokowała skrzyżowanie tuż przed dużym miastem portowym. Wznosili okrzyki do rytmu bębnów, wymachiwali pałkami, tarczami, włóczniami i dzidami. Tubylcy mieli ogromną przewagę liczebną. Pięćdziesięciu ludzi, których zabrał ze sobą I-Chin, wychodziło naprzeciw czterystu, pięciuset lokalnym wojownikom.