Выбрать главу

— Rozwinąć szyk! — rozkazał Kheim — Maszerujemy drogą, prosto na nich. Śpiewajcie głośno Znów się upiłem na Wielkim Kanale, wyciągnijcie broń przed siebie, a kiedy powiem „stać”, zatrzymacie się i wycelujecie w przywódców — to ci z największą ilością piór na głowach. Na mój rozkaz, wszyscy naraz oddajecie strzał, a następnie przeładujcie, najszybciej jak umiecie, lecz nie strzelacie, dopóki nie usłyszycie mojej komendy. Kiedy powiem „ognia”, znów wystrzelicie, a później znów przeładujecie.

Pomaszerowali więc drogą, rycząc, ile sił w płucach, starą pijacką piosenkę. Po chwili zatrzymali się i oddali salwę. Ich karabinki skałkowe odniosły taki skutek jak kanonada ze wszystkich dział armatnich na raz. Wielu tubylców padło na ziemię i krwawiło, ci, którzy przeżyli, uciekali w popłochu.

Do zdobycia miasta portowego wystarczyła jedna salwa. Mogli je teraz obrócić w zgliszcza, zrównać z ziemią i zabrać, co tylko chcieli. Kheim jednak poprowadził ludzi ulicami najszybciej, jak się dało, każąc śpiewać im najgłośniej, jak tylko potrafili, aż w końcu dotarli bezpiecznie do plaży i do swoich łodzi. Nie musieli oddawać ani jednego strzału więcej.

Kheim podszedł do I-China i uścisnął mu dłoń.

— Wielkie dzięki — zwrócił się do niego oficjalnym tonem, tak aby wszyscy inni słyszeli. — Uratowałeś nas. Gdyby nie ty, złożyliby Bagatelkę w ofierze jak jagnię, a nas pozabijaliby jak muchy.

Kheimowi wydawało się całkiem logiczne, że tubylcy w końcu otrząsną się z szoku, a wtedy mogą stać się bardzo niebezpieczni, jak każdy motłoch. Nawet teraz w bezpiecznej odległości zbierał się tłum przyglądających się ludzi. Kiedy Bagatelkę i większość załogi przetransportowano na pokłady okrętów, Kheim ustalił z I-Chinem oraz z dowódcą zaopatrzenia, czego im jeszcze brakuje do rozpoczęcia rejsu powrotnego przez Dahai. Następnie po raz ostatni już zabrał ze sobą na brzeg dużą grupę najlepiej uzbrojonych marynarzy i po tym jak jego flota oddała armatnią salwę w stronę miasta, ruszyli na pałac, maszerując rytm bębnów i śpiewając głośno. W pałacu biegali po pokojach i korytarzach, łapiąc kapłanów i kobiety, próbujących uciec przez tylną bramę. Kheim zastrzelił jednego z kapłanów, a resztę kazał związać.

Następnie stanął przed kapłanami i wyraził gestami swoje żądania. W głowie nadal dudniło boleśnie i wciąż czuł radosne podniecenie wywołane zabijaniem. Zdumiał się, z jaką łatwością przyszło mu przekazanie gestami całkiem długiej listy żądań, Wskazał na siebie, na swoich ludzi, a następnie na zachód. Pokazał, jak jedna jego dłoń odpływa z wiatrem, który odgrywał drugą ręką. Następnie uniósł w górę pożywienie j torebkę z zielonymi liśćmi, wskazując, że tego właśnie im potrzeba. Pokazał, że mają przynieść wszystko na plażę. Podszedł do najwyższego rangą zakładnika i udał, że odwiązuje go i macha mu na pożegnanie. A jeśliby nie wrócili — wycelował pistolet po kolei w każdego z zakładników. Jeśli wszystko zostanie dostarczone, Chińczycy obiecali uwolnić ich i odpłynąć. Każdy z etapów komunikacji odgrywał patrząc zakładnikom głęboko w oczy i niewiele się odzywając, gdyż jak sądził, mogło to tylko zakłócić komunikację. Następnie kazał swoim ludziom uwolnić wszystkie kobiety i kilku mężczyzn bez piór na głowach, których wystano po żądane dobra. Wpatrując się w nich, był niemal pewny, że dokładnie rozumieli, czego od nich chciał.

Udali się z zakładnikami z powrotem na plażę i tam czekali. Tego samego popołudnia na jednej z głównych dróg pojawili się mężczyźni, niosący na plecach ogromne toboły. Złożyli dary na plaży i zaczęli się wycofywać, zwróceni twarzami w stronę Chińczyków. Suszone mięso, ciastka zbożowe, małe, zielone liście, złote dyski i ozdoby (choć Kheim o nie prosił), koce i bele miękkiej tkaniny. Patrząc na te wszystkie rzeczy rozłożone na plaży, Kheim czuł się jak surowy poborca podatkowy. Odczuwał też ulgę. Wiedział, że jego władza tutaj jest ulotna, jakby podtrzymywana przez magię, której nie rozumiał i której nie kontrolował. Mimo wszystko był zadowolony. Mieli wszystko, czego potrzebowali, by wrócić do domu.

Własnoręcznie odwiązał zakładników i pokazał, że mogą odejść. Każdemu z nich wcisnął w omdlewające dłonie po jednej kuli ze swojego karabinu.

— Kiedyś tu wrócimy — zwrócił się do nich — my lub jeszcze gorsi od nas. — Zastanowił się przez chwilę, czy ci ludzie, tak jak Miwok, mogliby zarazić się ospą. Jego marynarze spali przecież w pałacu na ich kocach.

Nie sposób tego stwierdzić. Tubylcy powoli odchodzili, potykając się, ściskając w garści ołowiane kule lub gubiąc je w piasku. Kobiety stały w bezpiecznej odległości, szczęśliwe, że Kheim dotrzymał obietnicy i wszystkich uwolnił. Admirał rozkazał ludziom wejść do łodzi. Powiosłowali w stronę okrętów, a następnie odpłynęli z ogromnej, górskiej wyspy.

Po tych wydarzeniach żegluga po Wielkim Oceanie wydawała im się bardzo swojska i spokojna. Dni płynęły swoim rytmem. Podążali za słońcem, na zachód, ciągle na zachód. Przez większość dni było słonecznie i gorąco. Później, przez miesiąc, każdego dnia zbierały się nad nimi gęste chmury, z których popołudniami spadał rzęsisty, szary deszcz. Burze trwały krótko. Potem wiał już tylko sprzyjający wiatr południowo-wschodni, który znacznie ułatwiał żeglugę. Wspomnienia marynarzy o wielkiej wyspie, będącej już daleko za nimi, jawiły im się niczym sny albo zasłyszane gdzieś legendy o krainie asurów. Gdyby nie obecność Bagatelki trudno byłoby im uwierzyć, że to wszystko przeżyli naprawdę.

Bagatelka bawiła na okręcie flagowym. Huśtała się na takielunku i wspinała po linach jak małpa. Na pokładzie byty setki mężczyzn, lecz obecność tej jednej małej dziewczynki zmieniała wszystko: żeglowali pod szczęśliwą gwiazdą. Pozostałe statki trzymały się blisko okrętu flagowego, gdyż wszyscy marynarze chcieli choć przez chwilę spojrzeć na nią albo nawet zaprosić na pokład, co czasem się zdarzało. Większość marynarzy wierzyła, że tak naprawdę to Bagatelka była boginią Tianfei, podróżującą z nimi i gwarantującą bezpieczeństwo; dlatego też żegluga powrotna szła sprawniej niż rozpoczęcie rejsu. Pogoda była łagodniejsza, powietrze cieplejsze, a w sieci wpadało więcej ryb. Po drodze minęli trzy niewielkie, bezludne atole. Zabrali ładunek orzechów kokosowych, miękiszu palmowego, a raz nawet wodę. Najważniejsze jednak było to, co Kheim czuł gdzieś głęboko w sobie, że orientowali się na zachód, z powrotem do domu, do znanego świata. Ciężko żeglowało się w kierunku wschodzącego słońca, trudno też odpływać od znanego świata.

Płynęli dzień za dniem. Słońce, wschodząc nad rufą, a zachodząc przed dziobem, ciągnęło ich za sobą — nawet ono pomagało, czasem nawet za bardzo. Mijał właśnie siódmy miesiąc i panował piekielny gorąc. Przez niemal cały następny miesiąc utrzymywała się bezwietrzna pogoda. Modlili się do Tianfei i musieli się zmuszać, aby nie spoglądać błagalnie na Bagatelkę.

Ta zaś bawiła się na takielunku, nie zważając na rzucane w jej stronę ukradkowe spojrzenia. Do tego czasu już dość dobrze mówiła po chińsku oraz nauczyła I-China swojego języka na tyle, na ile jeszcze go pamiętała. Każde słowo I-Chin zapisywał w słowniku, który, jak mniemał, mógł przydać się kolejnym ekspedycjom na nowo odkrytą wyspę. Opowiadał Kheimowi, dlaczego ta praca tak go ciekawiła. Zwykle, kiedy spisywał ze słuchu słowa języka miwok, używał chińskich ideogramów bądź ich kombinacji, o jak najbardziej zbliżonym brzmieniu. Oprócz tego, korzystając z dostępnej mu wiedzy źródłowej, zapisywał szczegółowe definicje poszczególnych słów. Oczywiście później, kiedy czytał ideogramy, będące zapisem fonetycznym, od razu dosłuchiwał się w nich chińskich znaczeń, w ten sposób cały język miwok stał się kolejnym zbiorem homonimów, który powiększał i tak ogromny ich zasób w języku chińskim. Wiele chińskich symboli religijnych i literackich opierało się na występującym całkowicie przypadkowo zjawisku homonimii, dzięki któremu utworzyły się znaczenia przenośne, na przykład mówiono: dziesiątego dnia miesiąca (shi) kamień obchodził urodziny (shi) albo ideogram czapli i kwiatu lotosu, lu i ljan, dzięki homonimii stał się nośnikiem przesłania: „Niech ścieżka twoja (lu) prowadzi cię zawsze ku górze (lian)”.