Na długiej drodze żadnego piechura, Żadna łódź na noc do portu nie zawija. Martwy port zastygł w bezruchu.
Zszedł na plażę, zaczerpnął wody w garść i napił się, wypluł od razu, była słona jak Morze Czarne albo wody dorzecza Tarymu — zdumiał go widok tak dużej ilości wody, całkowicie do niczego nieprzydatnej. Kiedyś słyszał, że świat otoczony jest oceanem. Może właśnie dotarł do krańca świata, do jego zachodniego albo południowego brzegu? Może Po południowej stronie tej wielkiej wody żyli Arabowie — tego nie wiedział. Po raz pierwszy podczas całej wędrówki nie miał najmniejszego pojęcia, gdzie się znajduje.
Zasnął na ciepłej plaży i śnił o stepach. Siłą woli odganiał wizję Timura. Po chwili ze snu wyrwał go silny uścisk dłoni, które obróciły go na brzuch, związały mu nogi w kostkach i ręce za plecami. Jakiś męski głos zawołał:
— Co my tu mamy? — czy coś w tym tonie. Mówił chyba w tureckim narzeczu. Bold nie rozumiał wielu słów, lecz domyślał się treści po rytmie i melodii wypowiedzi. Wyglądali jak żołnierze albo zabójcy. Zbóje o wielkich, ciężkich łapach, ze złotymi kolczykami w uszach, ubrani w brudne, bawełniane stroje. A on płakał i uśmiechał się głupkowato na ich widok. Czuł, jak wykrzywia mu się twarz i pieką go oczy. Przyglądali mu się bardzo czujnie.
— To jakiś szaleniec — jeden z nich pomyślał na głos. Słysząc to, Bold pokręcił głową.
— Ja… ja nikogo nie spotkałem — powiedział w języku malajskim i tureckim. Język rósł mu w ustach, gdyż, mimo że często coś mruczał, mówił do siebie i do swoich bóstw, to właściwie zapomniał, jak rozmawia się z ludźmi. — Ja myślałem, że wszyscy umarli… — wskazał na północny zachód.
Najwyraźniej nie rozumieli go.
— Zabijmy go! — powiedział któryś lekceważącym tonem, przypominającym głos Timura.
— Nie wystarczy ci, że nie żyją już wszyscy chrześcijanie? — powiedział inny.
— Zabijmy go i odpływajmy, łodzie i tak już są pełne.
— Weźmiemy go — powiedział inny głos — handlarze niewolników jeszcze nam za niego zapłacą. Poza tym nie zatopi naszych łodzi, zobacz, jaki jest chudy.
Zawiązali mu pętlę na szyi i pociągnęli za sobą wzdłuż plaży. Musiał mocno pracować nogami, żeby lina nie targała nim w przód i w tył. Ze zmęczenia kręciło mu się w głowie. Byt wyczerpany. Mężczyźni wonieli czosnkiem i zapach ten jednocześnie odrzucał go i budził w nim wilczy apetyt. Jeśli rzeczywiście zamierzali go sprzedać handlarzom niewolników, to będą musieli go podkarmić. Na samą myśl o tym dostawał ślinotoku, jak zgłodniały pies na widok pełnej miski.
Ciągle szlochał i leciało mu z nosa, a jako że miał ręce związane za plecami, nie mógł wytrzeć sobie twarzy.
— Piana leci mu z pyska jak koniowi.
— Na pewno jest chory.
— Nie jest chory. Dawaj go tu. No chodź! — zwrócił się do Bolda. — Nie bój się. Tam, dokąd cię zabieramy, nawet niewolnicy żyją lepiej niż wy, barbarzyńskie psy!
Wrzucili go na dno łodzi. Szarpnęło ze dwa razy, po czym łódź wypłynęła na wodę i zaczęła kiwać się na boki. Bold przewrócił się i uderzył plecami o drewnianą burtę.
— Tutaj niewolniku! Siad!
Bold usiadł na stercie lin i przyglądał się ich pracy. Cokolwiek miałoby się zdarzyć i tak będzie lepsze od tej pustej ziemi. To, że mógł patrzeć na ludzi i słuchać ich mowy, dodawało mu sił. Przypominało mu to obserwowanie dzikich koni, biegających po stepie. Głodnym wzrokiem patrzył, jak podnoszą żagle. Łódź pochyliła się, a on instynktownie rzucił się w przeciwną stronę. Wszyscy ryknęli śmiechem. Patrzył na nich wzrokiem zranionej łani i gestykulował coś w stronę największego żagla.
— Musiałoby o wiele silniej dąć, żeby nas przewrócić.
— Niech Allah chroni nas od tego.
— Niech Allah ma nas w swojej opiece. Muzułmanie.
— Niech Allah ma nas w swojej opiece — powiedział potulnie Bold i dodał po arabsku — w imię Allaha Miłosiernego Litościwego.
Przez lata spędzone w armii Timura, nauczył się równie dobrze być muzułmaninem, jak i kimkolwiek innym. Budda z pewnością nie miałby mu tego za złe i choć na pewno nie uchroni go to przed losem niewolnika, to przynajmniej pozwoli zdobyć więcej jedzenia. Mężczyźni śledzili każdy jego ruch, a on patrzył jak ląd znika na horyzoncie. Rozwiązali mu ręce, dali trochę suszonej baraniny i chleb. Każdy kawałek Bold przeżuwał sto razy, a znajomy smak przywoływał wspomnienia z całego życia. Zjadł wszystko, co mu dali, i wypił wodę z kubka, który od nich dostał.
— Niech będzie chwała Allahowi! Wielkie dzięki w imię Boga Miłosiernego litościwego.
Pożeglowali wzdłuż zatoki, aż znaleźli się na morzu. Nocą przepłynęli na drugą stronę przylądka, zarzucili kotwicę i udali się na spoczynek. Bold skulił się pod zwojami lin i zasnął. Za każdym razem, kiedy się budził, musiał sobie przypominać, gdzie się znajduje.
Każdego ranka obierali kurs na południe, jednego dnia przepłynęli przez wąski przesmyk wprost na otwarte morze, pocięte wysokimi falami. Kołysanie łodzi przypominało Boldowi jazdę na wielbłądzie. Wskazał dłonią na zachód. Mężczyźni podali mu jakąś nazwę, ale nie zrozumiał jej. Któryś z nich dorzucił:
— Wszyscy nie żyją.
Słońce chyliło się ku zachodowi, a oni nadal byli na otwartym morzu. Po raz pierwszy płynęli nocą. Kiedy Bold przebudzał się, widział resztę czuwającej załogi, zapatrzoną w gwiazdy i milczącą. Przez trzy doby płynęli po otwartym morzu. Bold zastanawiał się, jak długo to jeszcze może potrwać, aż czwartego ranka niebo na południu zaczęło się bielić i brązowieć.
Jeden z marynarzy z radością wypowiedział nazwę wyłaniającego się lądu:
— Aleksandria!
Bold już gdzieś słyszał tę nazwę, choć na temat samego miejsca nie wiedział nic.
3
Porywacze podpłynęli do plaży, przywiązali kamienną kotwicę do skały, skrępowali Bolda i zostawili go na pokładzie pod derką, a sami zeszli na ląd.
Była to plaża dla mniejszych łodzi, tuż obok niej, za wysokim wałem, ciągnęło się długie, drewniane nabrzeże dla większych statków. Mężczyźni wrócili pijani, już z oddali było słychać, jak się awanturowali. Rozwiązali mu nogi i nie zwracając się do niego ani słowem, wyciągnęli go z lodzi i poprowadzili ze sobą. Nadmorski bulwar okazał się strasznie stary, przeżarty solą i zakurzony, a do tego śmierdzący zdechłymi rybami, których sporo było dokoła, porozrzucanych i gnijących w palącym słońcu. W okolicy wejścia do portu, przed podłużnym budynkiem stały bele bawełny, ogromne pudła, gliniane słoje i tkaniny popakowane w sznurowe siatki. Dalej szli przez targ rybny. Bold ślinił się jak pies, a jego żołądek kurczył się boleśnie.