Kiedy miał wolniejszą chwilę, przychodził do niej, do kabiny położonej najwyżej pod tylnym pokładem, i wpatrywał się błagalnym wzrokiem w I-China, który niestety nie mógł go pocieszyć. Kaszlała spienioną, ciemnoczerwoną krwią, którą I-Chin co jakiś czas odsysał jej z gardła za pomocą rurki wprowadzonej przez usta.
— Żebro przebiło płuco — powiedział krótko, nie spuszczając oczu z dziewczynki.
Bagatelka była przytomna, miała oczy szeroko otwarte, cierpiała, lecz nie skarżyła się. Zapytała tylko:
— Co się ze mną dzieje? — I-Chin oczyścił jej gardło z krwistej piany i powiedział jej to samo, co Kheimowi. Dyszała jak pies, szybko i płytko.
Kheim wrócił do wodnego chaosu panującego na pokładzie. Wiatr i fale wcale nie zelżały od ostatniego razu. Od dużych i małych problemów aż się roiło, rzucił się z wściekłością w wir pracy, mrucząc do siebie i krzycząc wściekle na bóstwa. Bez odzewu, na pokładzie i tak nic nie było słychać, chyba że krzyczało się prosto do ucha.
— Błagamy cię Tianfei! Zostań z nami! Nie opuszczaj nas! Pozwól nam wrócić do domu. Pozwól nam wrócić i powiedzieć cesarzowi, co dla niego znaleźliśmy. Pozwól żyć tej dziewczynce!
Przeżyli sztorm, lecz Bagatelka zmarła następnego dnia.
Tylko trzy okręty odnalazły się i zgrupowały na spokojnej tafli oceanu. Ciało Bagatelki zaszyto w męską togę, w którą zawinięto dwa złote dyski z górskiego imperium, a następnie spuszczono z burty w toń. Wszyscy marynarze płakali, nawet I-Chin, a Kheim z trudnością wypowiadał słowa modlitwy pogrzebowej. Do kogóż mieli teraz wznosić swoje modły? Nikt nie mógł uwierzyć, że po tym wszystkim, co przeszli, zwykły sztorm mógł zabić boginię mórz. Tak się jednak stało. Jej ciało znikało w falach, oddane w ofierze morzu, tak jak tamten mały chłopiec na wyspie został ofiarowany górze. Słońce czy dno oceanu — nie ma żadnej różnicy.
— Umarła, aby nas ocalić — powiedział krótko Kheim. — Oddała swego awatara w ręce boga sztormu, aby ten pozwoli nam przetrwać. Musimy kontynuować żeglugę i tym samym oddać jej cześć. Musimy wrócić do domu.
Naprawili więc statek na tyle, na ile mogli, i przetrwali kolejny miesiąc suszy. Był to najdłuższy miesiąc w trakcie całej ich podróży, a może nawet i w całym ich życiu. Wszystko się psuło, zarówno na statku, jak i w nich samych. Brakowało jedzenia i picia. Ich skórę i obręb ust szpeciły trudno gojące się rany. Mieli w sobie bardzo mało ki i z trudnością przyjmowali pozostałe resztki pożywienia.
Kheim przestał myśleć. Zauważył, że kiedy jego myśli stawały w miejscu, wtedy rzeczy dookoła robiły się same. Robota nie wymagała myślenia. Pewnego dnia pomyślał: zbyt dużego żagla nie da się wciągnąć na maszt. Innym razem zaś: co za dużo to niezdrowo. Za dużo to zbyt mato, zatem najmniej to najwięcej. W końcu zrozumiał, co rozumieli przez to daoiści. Podążaj właściwą drogą. Oddychaj miarowo. Poruszaj się w rytm fal. Morze nie wie, co to statek, statek nie wie, co to morze. Samoistne unoszenie się, równowaga w równowadze. Usiądź i nie myśl.
Niebo połączyło się z morzem. Wielki błękit. Nikt nic nie robił, nic się nie działo, żegluga odbywała się samoistnie. I w ten właśnie sposób, kiedy przepłynęli w końcu Dahai, nikt z załogi już się niczym nie zajmował.
Ktoś spojrzał na horyzont i dostrzegł wyspę. Okazało się, że to Mindanao, a dalej reszta archipelagu, Tajwan i wszystkie znajome urwiska prowadzące do wewnętrznych mórz. Trzy ocalałe Wspaniałe Okręty wpłynęły do portu Nanjing niemal dokładnie dwadzieścia miesięcy od wyjścia w rejs. Było to ogromną niespodzianką dla mieszkańców miasta, którzy myśleli, że flota Kheima już dawno połączyła się z Hsu Fu na dnie oceanu. Wszyscy oczywiście cieszyli się z powrotu do domu, a opowieściom o wielkiej i niesamowitej wyspie na wschodzie nie było końca.
Za każdym razem, kiedy Kheim spoglądał na twarze swoich marynarzy, dostrzegał w nich ból. Wiedział, że obwiniali go o jej śmierć. Nie miał więc większych wyrzutów sumienia w związku z opuszczeniem Nanjing i udaniem się Wielkim Kanałem wraz z grupą urzędników do Benjing. Wiedział, że jego ludzie rozproszą się po całym wybrzeżu, że pójdą swoją drogą, aby nie musieć patrzeć sobie nawzajem w oczy i nie pamiętać. Dopiero po wielu latach znów zechcieli się spotkać i przypomnieć sobie ten odległy i wyblakły ból, poczuć jeszcze raz, że naprawdę dokonali tych wszystkich rzeczy i że przeżyli te przygody. Nie mogli jednak pozbyć się wrażenia, że zawiedli. A kiedy wprowadzono Kheima do Zakazanego Miasta i postawiono go przed obliczem cesarza Wanli, aby mógł odebrać wyrazy uznania od wszystkich zebranych urzędników oraz podziękowania od łaskawego i zaciekawionego cesarza, powiedział tylko:
— Kiedy przekracza się Wielki Ocean, nie ma kogo za to chwalić.
Cesarz Wanli skinął głową, kładąc dłoń na odlewanych, złotych dyskach, które przywieźli ze sobą. Następnie dotknął figurki kolibra z kutego złota, którego pióra i dziób oddane były z największym kunsztem i precyzją. Kheim wpatrywał się w bożego posłańca, próbując dostrzec w nim ślad Nefrytowego Cesarza. Następnie zwrócił się do niego:
— Ten odległy kraj jest zagubiony w czasie, ulice są tam wybrukowane złotem, a pałace mają złote dachy. Mógłbyś, panie, podbić go w miesiąc i zawładnąć całym jego ogromnym terytorium. Mógłbyś przywieźć ze sobą wszystkie jego skarby, niezmierzone lasy, futra, turkus i złoto, o wiele więcej złota niż jest go obecnie na całym świecie. Niestety, największy skarb tego lądu został już utracony.
Ośnieżone szczyty górowały nad ciemną krainą. Przez pęknięcie na niebie przedostała się pierwsza smuga oślepiającego światła, które z wolna rozlało się na całą przestrzeń. Teraz mogłoby mu się udać — wszystko było takie jasne, mógł w jednej chwili wejść w najczystszą biel i już nigdy nie powracać, połączyć się na zawsze z Wszechbytem. Uwolnić się, wyzwolić. Trzeba było naprawdę dużo w życiu zobaczyć, aby tak bardzo pragnąć wolności.
Chwila ta jednak szybko minęła. Znajdował się teraz na czarnej arenie w komnacie sądu w krainie bardo, po chińskiej stronie — był to koszmarny, wielopoziomowy labirynt, z licznymi kancelariami prawniczymi i biurokratami dzierżącymi listy dusz przekazywanych do dyspozycji gorliwym oprawcom. Ponad tą piekielną biurokracją widniał Tybet, niczym podium zajmowane przez całą menażerię demonicznych bóstw, które siekały potępione dusze i przeganiały ich kawałki do piekła lub z powrotem w nowe życie, na plan pretów, zwierząt. Jaskrawa łuna, gigantyczne podium niczym górujący nad nim płaskowyż i halucynacyjnie kolorowe bóstwa, ryczące, tańczące i błyskające mieczami w czarnym powietrzu — to był najprawdziwszy sąd, prowadzony przez władzę wyższą, przez twórców wszechświata. Kim jednak byli ci, którzy uczynili człowieka tak słabą, tchórzliwą i okrutną istotą, której narzucono poczucie nieuchronnej klęski, fatum, karmę? Karma uderzała za każdym razem, kiedy za sprawą swej mizernej wrażliwości człowiek wyławiał piękno i przyjemność z szarego błota egzystencji. Śmiałe życie prowadzone wbrew przeciwnościom? Wracaj jako pies! Pieskie życie, uporczywie trwanie mimo wszystko? Wracaj jako muł, wracaj jako robak. Na tym to polega.