Rozmyślając, Kheim przedzierał się przez mgły. Wzbierała w nim wściekłość, kiedy przeciskał się przez tłumy biurokratów, rozbijając na ich głowach ich własne tabliczki, drąc ich listy i rejestry, aż w końcu dostrzegł Kali i jej świtę. Stali w półkolu, szydzili z Bagatelki i wydawali nad nią sąd, jak gdyby ta biedna dusza miała coś na sumieniu, w odróżnieniu od tych rzeźniczych bóstw i ich eonów zła — zła zasianego w samym sercu wszechświata, który same stworzyły!
Kheim wybuchnął nieartykułowaną wściekłością, uniósł się do góry, wyrwał miecz z jednej z sześciu dłoni bogini śmierci i jednym ciosem obciął jej parę ramion. Klinga była bardzo ostra. Odrąbane ramiona upadły na ziemię. Krwawiły i podrygiwały. Nagle, ku zdumieniu Kheima, zaczęły chwytać się kamiennych płyt i przemieszczać się na palcach jak kraby. Gorsze jednak było to, że z krwawiących ran zaczęty wyrastać nowe ramiona. Kheim krzyknął i kopnął odcięte członki daleko z podestu, następnie odwrócił się, zamachnął i przeciął Kali na pół, na wysokości jej talii, nie zważając na pozostałych członków swej jati, stojących tam razem z Bagatelką, podskakujących i krzyczących:
— Kheim! Nie rób tego! Nie rób tego! Nic nie rozumiesz, musisz Przestrzegać procedury!
Był tam też I-Chin, który krzyczał najgłośniej z nich:
— Mogliśmy uderzyć w podpory podestu lub zniszczyć fiolki z niepamięcią, byłoby to bardziej taktyczne posunięcie, a nie od razu tak bez pośrednio!
Tymczasem górna połowa ciała Kali poruszała się po podeście na zaciśniętych pięściach, a jej nogi i talia chwiały się, lecz nadal stały. Po chwili z odciętych części niczym czułki ślimaka wyrosły brakujące połówki. W tej chwili zbliżały się do niego już dwie boginie Kali, a tuzin rąk szastał w powietrzu mieczami.
Zeskoczył z podestu, uderzając ciężko o gołe płyty wszechświata. Reszta jego jati rzuciła się w dół i spadła z łoskotem obok niego, wrzeszcząc z bólu.
— Będziemy mieli przez ciebie kłopoty — jęczał Shen.
— Nie o to tu chodzi — tłumaczyła Kheimowi Bagatelka, kiedy uciekali zdyszani przez mgły. — Widziałam już wielu ludzi, podejmujących takie próby. Rzucają się rozwścieczeni na te odrażające bóstwa i ścinają im głowy — na co w zasadzie zasługują. Lecz bóstwa odradzają się na nowo w podwójnej liczbie, pod postacią innych ludzi. Takie jest prawo karmy, rządzące całym wszechświatem, mój przyjacielu, jak zasada zachowania równowagi jin i jang, czy prawo grawitacji. Żyjemy we wszechświecie, którym rządzi niewiele praw, a to, że przemoc rodzi przemoc, jest jedną z podstawowych zasad.
— Nie wierzę w to — powiedział Kheim, zatrzymując się, by odeprzeć atak dwóch ścigających ich Kali. Wziął szeroki zamach i ściął głowę jednej bogini. Nowa głowa szybko zaczęła odrastać i pęczniała już na końcu szyi, buchającej jeszcze krwią. Czarne ciało znów było kompletne. Nowa głowa śmiała się, szczerząc do niego białe zęby, podczas gdy jej krwistoczerwone oczy gorzały żywym ogniem. Teraz zrozumiał, że był w poważnych tarapatach. Za chwilę posiekają go kawałki. Za przeciwstawianie się tym złym, niesprawiedliwym, absurdalnym i okropnym bóstwom zostanie posiekany na kawałki i wróci na świat jako muł, małpa albo kaleka.
Księga IV
Alchemik
Transmutacja
Tak się złożyło, że kiedy wielki alchemik zbliżał się powoli do punktu kulminacyjnego czerwonej przemiany, to jest do ostatecznego pomnożenia i projekcji kamienia filozoficznego w fermencie i stworzenia tynktury, a mówiąc prościej, do przemiany metali nieszlachetnych w złoto, jego zięć, niejaki Bahram al-Buchara, przepychał się przez tłum na targu w Samarkandzie, załatwiając ostatnie sprawy i nie zważając na zawołania swoich przyjaciół i wierzycieli.
— Nie mogę teraz z wami rozmawiać — wolał — i tak już jestem spóźniony!
— Spóźniony ze spłatą długów! — powiedział Divendi, właściciel straganu z kawą wciśniętego w przestrzeń obok warsztatu Iwanga.
— To też prawda — powiedział Bahram i zatrzymał się na kawę. — Ciągle spóźniony, lecz nigdy znudzony.
— Co u Khalida, robota pali się w rękach?
— Dosłownie. Wczoraj w trakcie degradacji pękł wielki pelikan i wszystko wyciekło prosto na mnie, cypryjski witriol zmieszany z salmiakiem.
— Groźne?
— Że o mój Boże! Tam, gdzie chlusnęło mi na spodnie, materiał został od razu zżarty. Dym był jeszcze gorszy, musiałem uciekać!
— Czyli wszystko po staremu.
— Żebyś wiedział. Myślałem, że wykaszlę płuca, całą noc łzawiły mi oczy. Czułem się jak po twojej kawie.
— Dla ciebie zawsze parzę z fusów.
— Wiem — rzucił, wychylając ostatni, mulisty łyk. — No więc jak, przyjdziesz jutro?
— Żeby zobaczyć przemianę ołowiu w złoto? Jasne, że przyjdę. Większość warsztatu Iwanga zajmował ceglany piec. Rozlegało się znajome skwierczenie, a w powietrzu unosił się zapach rozniecanego miechami ognia. Słychać było pobrzękiwanie młota, a wzrok przykuwało żarzące się, roztopione szkło. Iwang z namaszczeniem obracał stalową dyszę. Bahram powitał dmuchacza i złotnika w jednej osobie.
— Khalid potrzebuje więcej wilka.
— Khalid zawsze potrzebuje więcej wilka — odpowiedział Iwang, wracając do obracania porcji gorącego szkła. Był wysoki, barczysty i miał szeroką twarz. Tybetańczyk z urodzenia, lecz od dawna już zamieszkujący w Samarkandzie, należał do najbliższych współpracowników Khalida.
— A przysyła tym razem jakieś pieniądze?
— Powiedział, żebyś dopisał do rachunku. Iwang wydął usta.
— Jego rachunek ostatnio znacznie się wydłużył.
— Zapłaci pojutrze. Właśnie zakończył siedemset siedemdziesiątą siódmą destylację.
Iwang odłożył swoją robotę i podszedł do ściany zastawionej pudlami. Podał Bahramowi małą, lecz ciężką skórzaną sakwę, wypełnioną niewielkimi bryłkami ołowiu.
— Złoto rośnie w ziemi — powiedział. — Nawet sam Al-Razi nie potrafił wyhodować go w swoim tyglu.
— Khalid nie zgodziłby się z tobą. Poza tym Al-Razi żył dawno temu i nie potrafił otrzymać tak wysokich temperatur jak my.
— Może. — Iwang był sceptycznie nastawiony. — Powiedz mu, żeby uważał.
— Żeby się nie spalił?
— Żeby chan nie rozkazał go spalić.
— Będziesz jutro?
Iwang niechętnie pokiwał głową.
Nadszedł dzień pokazu i co dziwne, wielki Khalid Ali Abu al-Samar — kandi był bardzo niespokojny. Bahram doskonale go rozumiał. Jeśli tylko przezamożny i potężny Seid Abdul Aziz chan, władca chanatu Buchary, zdecyduje się wesprzeć jego przedsięwzięcie, wtedy wszystko będzie dobrze. Jednocześnie należał on do tych osób, których nie chciałoby się zawieść. Nawet jego najbliższy doradca, sekretarz skarbu Nadir Divanbegi, za wszelką cenę unikał przydawania mu zmartwień. Na przykład ostatnio Nadir przyczynił się do wybudowania nowego ka-rawanseraju na wschodnim krańcu Buchary. Kiedy na uroczystym otwarciu pojawił się jak zwykle roztargniony chan i pogratulował wszystkim wybudowania tak wspaniałej medresy, Nadir nawet nie próbował wyprowadzać władcy z błędu, lecz nakazał przebudować kompleks na medresę. Takim chanem był właśnie Seid Abdul Aziz i przed mm właśnie Khalid miał zademonstrować swą tynkturę. To wystarczyło, aby żołądek Bahrama kurczył się i pulsował szybkim rytmem. Mimo że głos Khalida brzmiał ostro i niecierpliwie jak zwykle, to jednak Bahram widział wyraźnie, że twarz jego pobladła jak nigdy.