Następstwo kary
Khalid powracał do zdrowia, a wszystko wskazywało, że nie podziela! opinii zięcia. Chełpił się przed Bahramem i Iwangiem swoim zachowaniem podczas wymierzania kary.
— Nie powiedziałem ani jednego słowa. Wcześniej w więzieniu sprawdzałem swoją wytrzymałość, aby przekonać się, na jak długo potrafię wstrzymać oddech i nie stracić przytomności. Kiedy zbliżał się moment wymierzenia kary, po prostu wstrzymałem oddech i tak dokładnie wszystko wyliczyłem, że zemdlałem dokładnie w momencie, kiedy otrzymałem cios. Nic nie poczułem, nawet tego nie pamiętam.
— Ale za to my pamiętamy — powiedział Iwang, marszcząc brew.
— No dobrze, ale to mnie spotkało, nie was — odpowiedział szorstko Khalid.
— W porządku, możesz użyć tej samej metody następnym razem, kiedy będą odrąbywać ci głowę. Możesz też przekazać tę technikę nam, z pewnością się przyda, kiedy będą nas zrzucać z Wieży Śmierci.
Khalid wbił w niego wzrok.
— Ty się naprawdę na mnie gniewasz — powiedział zaczepnym tonem urażonego.
— Mogłeś nas wszystkich pozabijać. Seid Abdul bez zastanowienia rozkazałby wykonać wyrok. Tak by się stało, gdyby nie Nadir Divanbegi. Trzeba było ze mną porozmawiać. Ze mną i z Bahramem. Pomoglibyśmy ci.
Wciąż milczał.
— A tak naprawdę, to jak to się stało, że wpadłeś w tarapaty? — zapytał Bahram, ośmielony reprymendami Iwanga. — Przecież warsztat przynosi całkiem spore dochody.
Khalid westchnął i przeciągnął kikutem po łysiejącej głowie. Wstał i podszedł do zamykanej na klucz szafki. Otworzył ją i wyciągnął księgę i pudełko.
— To trafiło tu dwa lata temu z hinduskiego karawanseraju — mówił, przewracając pożółkłe strony księgi — to dzieło Marii Żydówki, wielkie go alchemika. To prawdziwy antyk. Jej formuła transmutacji wydała mi się bardzo przekonywująca. Potrzebowałem jedynie odpowiednich pieców, mnóstwo siarki i rtęci. Na tę książkę i na inne przygotowania wydałem małą fortunę. A kiedy zadłużyłem się u Ormian, wtedy zacząłem się pogrążać. W końcu potrzebowałem złota, żeby zapłacić za złoto… — wstrząsnął nim dreszcz obrzydzenia.
— Trzeba było mi powiedzieć — powtórzył Iwang, przeglądając księgę.
— A poza tym, to ja miałem robić zakupy w karawanseraju — dodał Bahram. — Oni wiedzą, że tobie zależy na tych starociach i szpargałach, a ja jestem ignorantem, dobijam korzystnego targu dzięki sile obojętności.
Khalid ściągnął brwi. Iwang poklepał książkę.
— To tylko odgrzewany Arystoteles i jeśli chodzi o rzeczy użyteczne, to nie wiem, czy możemy na niego liczyć. Przeczytałem go w tłumaczeniach z Bagdadu i Sewilli i uważam, że częściej się myli, niż ma rację.
— Co masz na myśli? — zapytał z oburzeniem Khalid. Nawet Bahram wiedział, że Arystoteles był jednym z największych starożytnych uczonych i wśród alchemików cieszył się ogromnym autorytetem.
— A gdzie niby miałby mieć rację? — zapytał lekceważąco Iwang. — Najprostszy lekarz z chińskiej wsi może zrobić dla ciebie więcej niż Arystoteles. On uważał, że serce jest ośrodkiem myśli, nie wiedział, że pompuje krew. Nie miał pojęcia o śledzionie, o południkach i nigdzie ani słowem nie wspominał o pulsie czy ludzkim języku. Co prawda wykonał kilka dobrych dysekcji zwierząt, lecz o ile mi wiadomo, nie przeprowadził sekcji zwłok człowieka. Chodź ze mną na bazar w któryś piątek, a pokażę ci pięć rzeczy, co do których się mylił. Czoło Khalida pokryło się zmarszczkami.
— A czytałeś Zgodę między Arystotelesem i Platonem alFarudiego?
— Owszem, lecz jest to zgoda, której nie sposób osiągnąć. Al-Farudi tylko dlatego próbował ich pogodzić, bo nie miał dostępu do Biologii Arystotelesa. Gdyby znał tę pracę, wiedziałby, że dla Arystotelesa wszystko i tak pozostaje materią. Jego cztery żywioły próbują osiągnąć właściwe sobie poziomy, a w wyniku ich starań powstaje nasz świat. Oczywiście nie jest to takie proste — wykonał ręką okrężny gest, wskazując na słoneczny, zakurzony dzień, na szczęk dobiegający z warsztatów Khalida, młyny wodne i przekładnie napędzające miechy pod wielkimi piecami, cały zgiełk i ruch — platonicy wiedzą, że wszystko dookoła nas to matematyka. Rzeczy powstają w procesie matematycznych obliczeń. Dla ścisłości należałoby ich nazywać pitagorejczykami. Są nieco podobni do buddystów w swojej wierze w to, że cały świat jest żywym bytem. To niewątpliwie prawda jest wielkim stworzeniem wszystkich stworzeń. Natomiast dla Arystotelesa i Ibn Rashda jest on bardziej podobny do zepsutego mechanizmu zegara.
Khalid od razu zaczął coś mamrotać, lecz jego sytuacja ewidentnie nie sprzyjała wejściu w zażartą dyskusję. Stracił dłoń razem z całą swoją filozofią.
Miewał częste bóle, palił haszysz i dostawał od Iwanga kolejne porcje opium, które przyćmiewało ból, lecz osłabiało umysł i gasiło zapał. Nie mógł tak po prostu wstać i zacząć uczyć chłopców obsługi całej maszynerii, nie mógł podać znajomym dłoni na powitanie, nie mógł z nimi jeść, gdyż miał tylko lewą, nieczystą rękę. Odtąd już zawsze będzie nieczysty. To było częścią jego kary.
Ta świadomość w końcu go dopadła. Porzucił filozoficzne i alchemiczne dociekania i popadł w melancholię. Wychodził z sypialni późnym rankiem, snuł się po warsztatach jak zjawa i nieobecnym wzrokiem przyglądał się pracom. Wszystko toczyło się mniej więcej dawnym rytmem. Nurt rzeki poruszał wielkie koło młyńskie i wprawiał w ruch rozdrabniarki do rud i miechy dmące w paleniska pod piecami odlewniczymi. Załogi pracowników pojawiały się tu zaraz po porannych modlitwach. Każdy wpisywał się na listę i pilnował swojego harmonogramu pracy. Następnie rozchodzili się po całym kompleksie, szuflowali sól, przesiewali saletrę potasową łub wykonywali setki innych czynności, których wymagała od nich praca w przedsiębiorstwie Khalida. Nad nimi czuwała grupa starszych rzemieślników, którzy pomagali Khalidowi koordynować rozpoczęte projekty.
Wszystko było znane, dawno dokonane, rutynowe — straciło dla Khalida sens. Włócząc się bez celu, przesiadując w swoim gabinecie, otoczony własnymi zdobyczami, czuł się jak sroka ze złamanym skrzydłem, uwięziona w swoim gnieździe. Potrafił godzinami wpatrywać się w przestrzeń lub kartkować rękopisy mistrzów: Al-Razi, Jalduki, Jami — przyglądał się ich wiedzy. Pstrykał palcami w przedmioty niegdyś dlań magiczne i fascynujące: kawał korala z wykopalisk, róg jednorożca, starożytne monety indyjskie, szlifowane wielokąty z kości słoniowej i z rogu, kielich z rogu nosorożca ozdobiony złotym liściem, skamieniałe muszle, kość udowa tygrysa, złota figurka tygrysa, posążek śmiejącego się Buddy z bliżej nieokreślonego, czarnego materiału, nippońskie netsuke, widelce i krzyże z czasów wymarłej cywilizacji Frengistanu — wszystkie te przedmioty, które sprawiały mu kiedyś tyle radości, nad którymi mógł się rozwodzić godzinami i nierzadko zanudzać swoich kompanów opowieściami o nich, teraz tylko budziły irytację. Siedział pośród swoich skarbów i już niczego nie dociekał, nie wybierał się na łowy, jak często widział to Bahram. Zdarzało się bowiem, że Khalid wpadał w wir wyszukiwania podobieństw, stawiania hipotez i snucia spekulacji. Wcześniej Bahram tak naprawdę nie wiedział, jak ważne było to wszystko dla jego teścia.
Czując narastający smutek, Bahram udał się do sufickiego ribatu w Registanie, by poradzić się Alego, sufickiego mistrza, opiekującego się całym przybytkiem.
— Maulano, ukarano go surowiej, niż się z początku wydawało. Jest teraz zupełnie innym człowiekiem.