Doszli w końcu do targu niewolników. Był to niewielki plac z podwyższeniem pośrodku. Przypominał miejsce dla wygłaszającego nauki lamy. Zanim przyszła kolej na Bolda, sprzedano szybko trzech innych niewolników. Największe zainteresowanie tłumu wzbudzały sprzedawane kobiety. Nie miały na sobie nic oprócz krępujących ich lin, a w razie konieczności, łańcuchów. Niektóre stały pogrążone w apatii, inne skulone. Większość z nich była czarna, niektóre brązowe. Wyglądało na to, że dzień handlowy dobiegał końca i kupcy wyprzedawali resztki towaru. Przed Boldem sprzedano wychudzoną dziewczynkę w wieku około dziesięciu lat. Jej nabywcą był gruby, czarny mężczyzna w poplamionych jedwabnych szatach. Targu dobijano w języku podobnym do arabskiego, a za dziewczynę płacono walutą w złotych monetach, której nazwy Bold nigdy wcześniej nie słyszał. Pomógł swoim porywaczom ściągnąć z siebie stare i wymięte ubranie.
— Nie musicie mnie wiązać — próbował mówić do nich po arabsku, lecz nawet go nie słuchali, skuwając mu nogi w kostkach. Wszedł na podwyższenie, poczuł na ciele gorące powietrze i swój własny, intensywny zapach. Spojrzał na siebie i stwierdził, że wędrówka po wymarłej krainie dała mu w kość — był tak samo chudy jak mała dziewczynka sprzedana przed nim. Nadal miał jednak mięśnie. Stał wyprostowany i patrzył w słońce, a jego licytacja trwała. W myślach powtarzał fragment Sutry Lapis Lazuli:
— Podstępne demony nieżyczliwości włóczą się po świecie. Precz! Precz! Budda wyrzeka się niewolnictwa!
— Czy on mówi po arabsku? — zapytał ktoś z tłumu. Jeden z porywaczy szturchnął Bolda, a ten zaczął mówić po arabsku:
— W imię Boga Miłosiernego Litościwego! Mówię po arabsku, mon-golsku, tybetańsku i chińsku oraz po turecku i malajsku.
Po tych słowach zaczął recytować z pamięci pierwszy rozdział Koranu. W końcu jeden z porywaczy pociągnął za łańcuch i Bold zrozumiał, że już wystarczy, poczuł suchość w gardle. Za dwadzieścia monet kupił go niski, drobny Arab. Porywacze wyglądali na zadowolonych. Kiedy schodził z podestu, podali mu ubrania, poklepali po plecach i odeszli. Bold zaczął nakładać swój wytłuszczony płaszcz, lecz jego nowy właściciel powstrzymał go i podał mu czystą, bawełnianą płachtę.
— Owiń się tym, resztę brudów zostaw tutaj.
Bold spojrzał ze zdumieniem na pozostałości swego minionego życia. Teraz były to już tylko brudne szmaty, lecz służyły mu wiernie przez całą długą podróż. Wydobył z nich amulet, a nóż skrzętnie ukrył w rękawie, niestety, nowy właściciel od razu to zauważył i odrzucił ostrze na cuchnącą stertę.
— Chodź! Znam jeden targ w Zanji, gdzie za takiego barbarzyńcę jak ty dostanę trzy razy więcej, niż właśnie wydałem. Pomożesz mi się przygotować do rejsu, rozumiesz? Ty pomożesz mi i będzie ci lżej. Może nawet będę cię dobrze karmił.
— Rozumiem.
— To zrozum dobrze. Nawet nie myśl o ucieczce. Aleksandria to praworządne miasto. Mamelucy jeszcze bardziej rygorystycznie pilnują tutaj porządku niż szaria. Nigdy nie odpuszczają niewolnikom, którzy chcą uciekać. To sieroty przywiezione tu z północnych brzegów Morza Czarnego, to mężczyźni, których rodzice zginęli z rąk takich barbarzyńców jak ty.
Bold zabił w życiu niejednego wojownika Złotej Ordy, więc tylko skinął głową i nic nie odpowiedział. Jego właściciel mówił dalej:
— Wyszkolili ich Arabowie ściśle według wskazań Allaha. Teraz są kimś więcej niż muzułmanami. — Aż zagwizdał na tę myśl. — Wyszkoleni po to, by rządzić Egiptem, by nie zważać na naciski innych i dochowywać wierności prawu szariatu. Wierz mi, nie chciałbyś wchodzić im w drogę.
Bold znów pokiwał głową.
Przeprawa przez Synaj przypominała mu podróż z karawaną po którejś z pustyń w głębi lądu. Tym razem jednak szedł piechotą w wielkiej chmurze pyłu, razem z innymi niewolnikami, na końcu długiego sznura wielbłądów. Rozpoczynał się hadżdż. Nieprzebrane liczby wielbłądów i ludzi sunęły przez pustynię drogą, która przechodziła w szeroki, gładki pas przesuszonej ziemi, wcinający się pomiędzy skaliste wzgórza. Pomniejsze grupy pielgrzymów zmierzające na północ, odbijały na drogę po ich prawej stronie. Bold nigdy wcześniej nie widział tylu wielbłądów naraz.
Karawanseraje, w których się zatrzymywali po drodze, były podupadłe i zakurzone. Ani na chwilę nie rozluźniono lin, które łączyły Bolda z resztą niewolników, więc musieli spać razem, skuleni w kręgu na ziemi. Noce były o wiele cieplejsze niż Bold się spodziewał, z ledwością dało się odpocząć od upałów panujących za dnia. Ich nowy pan nazywał się Zeyk. Dobrze ich poił i karmił, rano i wieczorem. Bold stwierdził, że Zeyk traktował ich niemal tak dobrze jak swoje wielbłądy. Był mądrym kupcem, dbającym o jakość swoich towarów. Bold zgadzał się z jego podejściem i robił, co mógł, aby utrzymać złachmaniony wianuszek niewolników w dobrej kondycji. Jeśli wszyscy utrzymywali równe tempo, wtedy marsz był mniej uciążliwy. Pewnej nocy Bold spojrzał w niebo i ujrzał strzelca, patrzącego mu z góry prosto w oczy. Przypomniały mu się samotne noce w opustoszałej krainie.
W końcu dotarli do Morza Czerwonego i weszli na pokład statku — trzy lub cztery razy większego niż łódź, którą Bold dopłynął do Aleksandrii — ludzie nazywali je dawa albo zambuco. Wiatr wiał z zachodu, czasem nawet bardzo mocno. Kiedy opuszczali zachodnie wybrzeże, ich wielki, trójkątny żagiel wybrzuszał się krągło na wschód. Mieli bardzo dobry czas. Zeyk coraz lepiej karmił niewolników, wręcz ich tuczył, żeby później dostać za nich dobrą cenę. Bold z radością wrzucał w siebie dodatkową porcję ryżu i ogórków. Zauważył, że rany na kostkach zaczęły mu się goić. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nie cierpiał głodu. Czuł, jakby wychodził z mgły, jakby każdego dnia coraz bardziej się rozbudzał. Teraz oczywiście był tylko niewolnikiem, lecz nie na zawsze. Przeczuwał, że wydarzy się coś większego.
Po krótkim postoju w spalonym słońcem porcie Massawa, tradycyjnym miejscu odpoczynku wszystkich hadżich, pożeglowali na wschód, przecinając wszerz Morze Czerwone, po czym okrążyli niski, czerwieniący się w oddali przylądek, znaczący koniec Arabii, i popłynęli dalej, aż do Aden, wielkiej nadmorskiej oazy. Był to największy port, jaki Bold w życiu widział. Bardzo bogate miasto, porośnięte zielonymi palmami, których liście powiewały nad ceramicznymi dachami. Tu i ówdzie wyrastały drzewa cytrusowe i niezliczone minarety. Zeyk jednak nie nakazał rozładunku towarów ani niewolników. Po jednym dniu spędzonym na lądzie wrócił na pokład, kręcąc głową.
— Do Mombasy — powiedział do kapitana statku i zapłacił mu sowicie, po czym pożeglowali na południe, przez cieśninę, wokół przylądka Hafun i dalej, wzdłuż wybrzeża Zanji. Popłynęli daleko na południe, o wiele dalej niż Bold kiedykolwiek się zapuścił. W południe słońce znajdowało się niemal dokładnie nad ich głowami i prażyło nieznośnie dzień za dniem. Na niebie nie było najmniejszej chmury, a powietrze gotowało się, jakby świat był ogromnym piecem. Wybrzeże przybierało barwę martwego brązu, co jakiś czas stawało się soczyście zielone, i tak na zmianę. Po drodze zatrzymali się w Mogadiszu, Lamu i Malindi, były to świetnie prosperujące arabskie porty handlowe, lecz za każdym razem Zeyk opuszczał pokład tylko na chwilę.