— Oczywiście — rzeki Nadir. — Czy byłbyś tak uprzejmy i zorganizował wkrótce jeden z waszych sławetnych pokazów ku intelektualnemu ubogaceniu naszego dworu? — Spojrzał Bahramowi głęboko w oczy, dając do zrozumienia, że nie miałby to być zwyczajny pokaz.
— Oczywiście, efendi.
— Niech będzie to coś, co przykuje również uwagę chana, coś ekscytującego.
— Oczywiście.
Nadir wskazał palcem na swoich ludzi, po czym ruszyli przez bazar, zostawiając za sobą skłębiony tłum. Bahram odetchnął głęboko i wytarł czoło rękawem.
— Hola! Hola! — krzyknął stanowczo na sprzedawcę, który próbował zdjąć jeden melon z wagi.
— To nie w porządku — powiedział sprzedawca.
— Prawda — odpowiedział Bahram — lecz słowo się rzekło. Sprzedawca nie mógł zaprzeczyć, uśmiechał się tylko złośliwie, widząc jak Bahram poci się i wzdycha.
Kiedy wrócił do kompleksu, opowiedział o spotkaniu Khalidowi. Usłyszawszy wieści, staruszek tylko zawarczał gniewnie, czego zresztą Bahram mógł się spodziewać. Khalid kończył w milczeniu wieczorny posiłek, nabijając kawałki zająca na mały, srebrny widelec. W końcu odłożył go, wytarł usta szmatką i głośno wstał.
— Chodź ze mną do gabinetu, opowiesz mi dokładnie, co mu powiedziałeś.
Bahram odtwarzał przed nim rozmowę na tyle, na ile ją pamiętał, podczas gdy Khalid obracał w dłoniach skórzaną kulę, na którą próbował nanieść mapę świata. Większość jej powierzchni pozostawił pustą, lekceważąc twierdzenia znanych chińskich kartografów, piszących o złotych wyspach, dryfujących po oceanie, gdzieś na wschód od Nipponu, które na każdej mapie umiejscawiano gdzie indziej. Kiedy Bahram skończył, Khalid westchnął głęboko.
— Dobrze postąpiłeś — powiedział. — Twoje obietnice były ogólnikowe i wskazywały na nasze prawdziwe zamiary. Możemy je zrealizować mniej lub bardziej dosłownie. Może w trakcie prac dowiemy się czegoś, co i tak chcielibyśmy wiedzieć.
— To oznacza kolejne eksperymenty — powiedział Bahram.
— Zgadza się — powiedział Khalid, a jego oblicze pojaśniało na samą tę myśl.
Przez kolejne tygodnie entuzjastyczne działania w kompleksie obrały zupełnie nowy kurs. Khalid wyprowadził wszystkie armaty, które otrzymał od Nadira, i ich głośne wybuchy wypełniły następne dni. Razem z Iwangiem, Bahramem i balistykami strzelali z dział na zachód od miasta, na rozległej równinie, gdzie mogli odnajdywać kule armatnie wystrzeliwane do celów, w które trafiali dość rzadko.
Khalid warczał, podnosząc z ziemi jedną z lin, których używali po każdym wystrzale do przyciągania armat na oznaczone miejsce.
— Ciekawe, czy dałoby się przytwierdzić armatę do ziemi — powiedział. — Mocne liny, grube pale… może dzięki temu kule latałyby dalej.
— Możemy spróbować.
Próbowali najrozmaitszych rozwiązań, a pod koniec każdego dnia od wybuchów dzwoniło im w uszach, więc Khalid zatykał je sobie kulkami z bawełny.
Iwang zaczął coraz bardziej się interesować torem lotu kul armatnich. Razem z Khalidem głowili się nad matematycznymi formułami i wykresami, których Bahram nie rozumiał, za to coraz wyraźniej docierało do niego to, że mężczyźni zapominają o nadrzędnym celu swoich działań i zaczynają traktować armaty jako mechanizm do demonstracji różnych rodzajów ruchu, prędkości i jej zmian.
W końcu znów odwiedził ich Nadir, przynosząc kolejne wieści. Chan i jego świta mieli przyjechać z wizytą następnego dnia, aby przyjrzeć się innowacjom i odkryciom.
Khalid spędził całą noc w swoim gabinecie, przygotowując listę ewentualnych demonstracji. W południe następnego dnia wszyscy zebrali się na nasłonecznionej równinie, nieopodal rzeki Zerawszan. Specjalnie dla chana rozstawiono przestronną altanę, w której mógł się schronić przed słońcem i obserwować przebieg wydarzeń.
Tak też się stało. Chan ułożył się na wyściełanej jedwabiami kanapie, kosztował sorbet i częściej rozmawiał z młodą kurtyzaną, niż przyglądał się demonstracjom. Nadir jednak stał tuż przy armatach i uważnie przyglądał się wszystkiemu, a po każdym wystrzale wyciągał z uszu bawełniane zatyczki i zadawał pytania.
— Jeśli chodzi o fortyfikacje — odpowiedział mu w pewnej chwili Khalid — to dość stara kwestia, rozwiązana skutecznie przez ludy Frengistanu, zanim wszystkie nie wymarły. Kula armatnia zburzy wszystko, co twarde. — Rozkazał swoim ludziom wystrzelić w mur z ciosanych kamieni, połączonych zaprawą. Kula gładko zburzyła mur, z czego chan i jego świta byli wyraźnie zadowoleni, choć w gruncie rzeczy zarówno Samarkanda, jak i Buchara były chronione przez mury z piaskowca, podobne temu, który właśnie runął.
— A teraz — powiedział Khalid — zobaczmy, co się stanie, kiedy kula tych samych rozmiarów, wystrzelona z takiej samej armaty, załadowanej tym samym prochem uderzy w drugi cel.
Celem tym był wał ziemny, usypany z wielkim trudem przez byłych miechowych Khalida. Działo wypaliło, rozwiał się gryzący dym, a ziemny wał pozostał nienaruszony, poza ledwo widocznym wgłębieniem pośrodku.
— Kula armatnia nic nie może zdziałać. Po prostu zatapia się w ziemi. Nawet sto kul armatnich nie zburzyłoby takiego muru, stałyby się one jedynie jego częścią.
Usłyszawszy to, chan nie był zadowolony.
— Sugerujesz, abym obsypał Samarkandę ziemią? Wykluczone. Jak by to wyglądało! Inni chanowie i emirowie wyśmialiby nas. Nie możemy żyć jak mrówki, w ziemnym kopcu!
Khalid zwrócił się w stronę Nadira, lecz jego twarz w elegancki sposób pozbawiona była wyrazu.
— Jeszcze coś? — zapytał Nadir.
— Oczywiście. Proszę o uwagę. Ustaliliśmy, że armata może wyrzucać z siebie kule na duży dystans, lecz nie potrafi strzelać prosto. Kule opadają w wyniku ścierania się z masami powietrza i z tego samego powodu mogą wpadać w chaotyczną rotację i zbaczać z kursu, jak się zresztą często dzieje.
— Jakiż opór może stawiać powietrze żelaznym kulom? — żachnął się Nadir i aby zilustrować swoje stówa, przeciągnął dłonią w powietrzu.
— Jest to niewielki opór, to prawda, lecz należy wziąć pod uwagę, że kula musi przebić się przez dwa li powietrza. Pomyślmy o powietrzu jak o rozrzedzonej wodzie. Z pewnością ma ono znaczący wpływ. Możemy to lepiej zrozumieć, używając lżejszych, drewnianych kul tej samej wielkości, rzucanych ręcznie, aby dało się śledzić tor ich lotu. Będziemy rzucać pod wiatr i zobaczycie, jak chaotyczny będzie ich lot.
Bahram z Paxtakorem zaczęli ciskać lekkie drewniane kule, które, jak nietoperze, gwałtownie zmieniały kurs w ostrym wietrze.
— To jakiś absurd! — odezwał się chan. — Przecież kule armatnie są o wiele cięższe, tną powietrze jak nóż masło!
Khalid skinął głową.
— To prawda, wielki chanie. Używamy tych drewnianych kul, aby uwypuklić pewien efekt, który zachodzi w przypadku ruchu każdego rodzaju przedmiotów, nawet tak ciężkich jak ołów.
— Albo jak złoto — zażartował chan.
— Albo złoto. W takim przypadku kulą armatnią zarzucałoby jedynie minimalnie, lecz przy długim locie z pewnością by je zniosło. Ma to ogromne znaczenie, gdyż odpalający działo nigdy nie wie, gdzie wyląduje kula.
— To niestety prawda — przyznał Nadir.
Khalid zaczął gestykulować kikutem, nie zważając na to, jak wyglądał.
— Potrafimy w dużym stopniu zredukować ten efekt. Przyjrzyjmy się teraz torowi lotu drewnianej kuli, którą przy wyrzucie podkręcono.