Выбрать главу

Kiedy wpłynęli do Mombasy, zaiste przewspaniałego portu, natknęli się na flotę gigantycznych okrętów, o wiele większych niż Bold sądził, że da się zbudować. Każda z jednostek była wielkości małego miasta, a przez jej środek biegła linia gigantycznych masztów. W porcie stało dziesięć takich kolosalnych, pełnomorskich jednostek i ponad dwadzieścia mniejszych okrętów, zakotwiczonych pomiędzy nimi.

— Świetnie się składa — rzekł Zeyk do kapitana i właściciela dawy. — Chińczycy już są na miejscu.

Chińczycy! Bold nawet nie podejrzewał, że Chińczycy mogliby posiadać tak wspaniałą flotę. Choć z drugiej strony, było to całkiem logiczne. Te ich pagody, Wielki Mur — Chińczycy lubią wielkie rzeczy.

Ich flota przypominała archipelag wysp. Wszyscy na pokładzie dawy patrzyli na okręty z trwogą i zmieszaniem, jakby stawali twarzą w twarz z bóstwami, wypływającymi w morze. Ogromne chińskie jednostki dwudziestokrotnie przewyższały największe nawet dawy. Na jednym z chińskich okrętów Bold naliczył aż dziewięć masztów. Zeyk spojrzał na okręt i skinął głową na Bolda.

— Przypatrz się dobrze. Jeśli Bóg pozwoli, wkrótce będzie to twój nowy dom.

Kapitan dawy podpłynął do brzegu na odległość powiewu bryzy. Miejskie nabrzeże było w całości zajęte przez zacumowane lodzie przyjezdnych. Po krótkiej dyskusji z Zeykiem, właściciel dawy zakotwiczył przy plaży, na południe od nabrzeża. Zeyk i jego ludzie podwinęli szaty i przez wolną burtę weszli do wody. Następnie poprowadzili związanych niewolników na ląd. Zielona woda była ciepła jak krew.

Bold zauważył kilku Chińczyków, ubranych w charakterystyczne płaszcze z czerwonego filcu, które nosili pomimo gorącego klimatu. Przechadzali się po targu, brali do rąk eksponowane towary i dobijali targu, poprzez tłumacza, który, jak się okazało był dobrym znajomym Zeyka. Zeyk podszedł do niego, przywitał się wylewnie i poprosił o możliwość bezpośredniego handlu z chińskimi gośćmi. Tłumacz przedstawił Zeyka Chińczykom, którzy na pierwszy rzut oka wydawali się przyjaźni. Jednak oni uprzejmość mieli w zwyczaju. Bold czuł, że drży — może z gorąca, może z głodu, a może na widok Chińczyków — tyle lat ich nie widział, błąkając się po drugiej stronie świata, a oni, jak widać, trzymają się mocno i nadal robią interesy.

Zeyk i jego pomocnik przeprowadzili niewolników przez targ, mieniący się bogactwem kolorów, dźwięków i zapachów, pełnym ludzi czarnych jak smoła, którym oczy i zęby błyskały bielą na tle ciemnej skóry, kiedy sprzedawali dobra i targowali się z uśmiechem. Bold szedł za resztą i rozglądał się dokoła.

Kopce kolorowych owoców, Ryż, kawa, suszone ryby i kałamarnice, Rzędy beli bawełny białej i farbowanej, W pasy i niebieskie grochy, Bele chińskiego jedwabiu, stosy mekkańskich dywanów, Brązowe orzechy, miedziane misy, Pełne klejnotów I okrągłych kulek słodko pachnącego opium. Perły, miedź, krwawnik, żywe srebro. Sztylety i miecze, turbany, szale, chusty. Kość słoniowa i róg nosorożca. Żółte drewno sandałowe i ambra, Formy odlewnicze, monety srebrne i złote, Białe i czerwone tkaniny, porcelana.

Targ niewolników zajmował osobną przestrzeń tuż obok głównego placu i urządzony byt na planie kwadratu. Pośrodku znajdował się podest aukcyjny, wyglądem zbliżony do pustego siedziska lamy.

Okoliczni kupcy zgromadzili się po jednej stronie placu w oczekiwaniu na handel. Nie przypominało to prawdziwej aukcji. Najwięcej było Arabów, ubranych najczęściej w niebieskie szaty i czerwone, skórzane buty. Za targowiskiem, naprzeciwko cztero — i pięciopiętrowych budynków, wznosił się meczet i minaret. Panował tu nieopisany zgiełk. Zeyk przyjrzał się uważnie całej scenie, potrząsnął głową i rzeki:

— Poczekamy na prywatną audiencję.

Nakarmił niewolników jęczmiennymi ciastkami i zaprowadził ich do jednego z dużych budynków przy meczecie. Po chwili zjawiło się kilku Chińczyków z tłumaczem i wszyscy razem weszli na wewnętrzny, ocieniony dziedziniec, na którym stała fontanna, obrośnięta szerokolistną roślinnością. Sala otwierająca się na dziedziniec miała na wszystkich ścianach wysokie regały, na których stały przeróżne misy i figurki — wszystko starannie poukładane. Bold rozpoznał wśród tych przedmiotów ceramikę z Samarkandy i miniaturowe, kolorowe figurki z Persji oraz malowane na niebiesko misy z chińskiej porcelany i liście ze złota i z miedzi.

— Robi wrażenie — stwierdził Zeyk.

Przeszli do interesów. Chińscy służący skontrolowali wszystkich niewolników Zeyka, rozmawiali też z tłumaczem. Zeyk dogadał się w końcu na osobności z jednym z mężczyzn, któremu nieustannie przytakiwał. Bold zauważył, że jego właściciel zalewał się potem, choć w budynku było całkiem chłodno. Bardash i reszta niewolników zostali sprzedani hurtem.

Jeden z Chińczyków przechadzał się wzdłuż szeregu niewolników. Jego wzrok spoczął na Boldzie:

— Jak się tu dostałeś? — zapytał po chińsku. Bold zapowietrzył się, pomachał ręką na zachód i wykrztusił z siebie:

— Byłem handlarzem — jego chiński brzmiał topornie, odzwyczaił się od tego języka. — Porwali mnie ludzie Złotej Ordy. Najpierw zabrali mnie do Anatolii, później do Aleksandrii, aż w końcu wylądowałem tutaj.

Chińczyk pokiwał głową i poszedł dalej. Niedługo potem, chińscy marynarze w spodniach i krótkich podkoszulkach zaprowadzili wszystkich z powrotem na nabrzeże. Zebrało się tam w sumie kilka różnych grup niewolników. Wszystkich rozebrano i spłukano wodą. Dano im nowe koszule z surowej bawełny i zaprowadzono do łodzi, którą dopłynęli do ogromnej burty jednego z gigantycznych dziewięciomasz-towców. Wspinając się po drabinie za czarnym, wychudzonym chłopcem, Bold naliczył czterdzieści jeden stopni w górę wysokiej, drewnianej ściany statku. Zabrano ich pod główny pokład do luku w okolicach rufy.

4

Po posępnych wydarzeniach ukazuje się skrawek Buddy. Chińska flota skarbów błaga Tianfei o ciszę.

Okręt był tak wielki, że nie kołysał się na falach. Przypominał pływającą wyspę. Niski luk, w którym trzymano niewolników, miał szerokość pokładu. Poprzez okratowane okienka na obu ścianach wpadało do środka świeże powietrze i mdławe światło. Pod jednym z okienek znajdowała się dziura wystająca poza krawędź burty, służąca za wychodek. Wychudły, młody Murzynek długo patrzył w dół, szacując możliwość ucieczki. Mówił po arabsku lepiej niż Bold, choć dla niego również nie był to język ojczysty. Miał jakiś dziwny, gardłowy akcent, którego Bold nigdy wcześniej nie słyszał.

— Thhhrrraktują nas tu jak ściehhhrrrwo!

Pochodził ze wzgórz na południe od Sahary, opowiadał, patrząc w dół przez dziurę. Wetknął w nią jedną nogę, potem drugą, lecz nie było szans, żeby się przecisnął.

Zachrzęścił zamek w drzwiach, chłopiec wyciągnął obie nogi i odskoczył od wychodka jak spłoszone zwierzę. Do środka weszło trzech mężczyzn, którzy kazali wszystkim ustawić się w rzędzie. To pewnie bosman i jego pomocnicy — pomyślał Bold — przyszli sprawdzić ładunek. Jeden z nich długo i uważnie przyglądał się czarnemu chłopcu, następnie skinął głową w stronę pozostałych, którzy postawili na ziemi dwie drewniane miski ryżu oraz bambusową tubę z wodą, po czym wyszli.