LEGENDY POLSKIE
Jakub Małecki
Zwyczajny gigant
Budzę się i przez chwilę niczego nie pamiętam. Przez chwilę jest mi prawie dobrze, prawie tak jak kiedyś, ale obracam się na plecy, oddycham raz, drugi, i już. Wszystko wraca. Opuszczam nogi na podłogę, rozmyte cyfry na wyświetlaczu radia wyostrzają się trochę, ale nie patrzę, podsuwam się tylko bliżej krawędzi łóżka, sapię ciężko, wstaję.
Jest dzień po moim końcu świata, a ja stoję oparta o ścianę i czekam, aż wszystko przestanie się kręcić. Później idę do kuchni, siadam na taborecie i patrzę za okno. Nie spodziewaliśmy się takiego końca, ani Janek, ani ja. Swego czasu zastanawialiśmy się, czy pod oknami wybudują nam wreszcie tę czteropasmówkę i czy w październiku będą grzyby, spodziewaliśmy się remontu w mieszkaniu nad nami i ostrej tym razem zimy, ale takiego końca świata to nigdy.
Poznaliśmy się na studiach, ja uprawiałam akrobatykę artystyczną, a on ten swój boks, wtedy już go chcieli w Polonii, mówili, że jak na lekkopółśrednią, to ma piekielnie mocne uderzenie.
Pamiętam, jak przychodził do mnie wtedy, zmordowany, siadał przy stole i opowiadał. O zbijaniu wagi. O bieganiu w trzech parach spodni i w zimowej kurtce. O pompkach w saunie i o żuciu rosyjskich rublówek, które zmuszały ślinianki do pracy. O Kuleju i o tym, jak mu żyć nie dawał z sierpami:
— Niżej do tych sierpów, Twardowski! Masz się wkręcić jak śruba! Niżej, niżej, niżej!
Pobraliśmy się rok po studiach, on już wtedy był gwiazdą, o mnie ciągle tylko mówili, że «się zapowiadam». Gdybym miała więcej czasu, to może, ale «zapowiadać się» nie było kiedy, bo tylko on, on, on, Twardowski.
Dwa lata po ślubie chcieliśmy mieć dziecko. Dziecka nie było, był tylko Twardowski i jego nadchodząca «walka stulecia» z Sugarem Rayem Leonardem. Janek miał już cały sztab trenerów, kolorowe dresy ze swoim nazwiskiem, głowę pełną samego siebie, więc gdzie tam ja, gdzie dziecko. W domu bywał coraz rzadziej. Bo biegi, bo sparingi, bo prasa. W wywiadach radiowych opowiadał, że zgotuje Leonardowi na ringu prawdziwe polskie piekło.
Dwa dni przed wylotem do Stanów wybrałam się na mój ostatni trening. Trening jak trening, rozgrzałyśmy się wszystkie, potem wykonywałyśmy kolejne figury. Ja na samej górze, Baśka i Nina pode mną, wszystko tak, jak już tysiące razy, ale tym razem inaczej. Nawet nie wiem, kiedy spadłam. Podobno Ninę złapał skurcz.
Uderzyłam plecami o podłogę, ale więcej nie pamiętam. Tylko że mi powietrze z płuc zabrało. Zamknęłam oczy, a kiedy je otworzyłam, nie miałam już czucia w nogach.
Janek wycofał się z «walki stulecia». W prasie grzmiało, szefowie związku wściekli, kary pieniężne nad głową. On siedział w szpitalu i było w nim coraz mniej Twardowskiego, a coraz więcej tego chłopaka, który mnie tak rozbawiał na studiach. Tylko powodów do śmiechu nie było. Złamany kręgosłup, paraliż do końca życia, kalectwo. Akrobatka sportowa na wózku inwalidzkim. Codziennie rano budziłam się i przez chwilę nie pamiętałam, co się stało. Potem wszystko nagle zwalało mi się na głowę, wszystko czerniało, rozpadało się.
Janek szalał.
Krzyczał na pielęgniarki, pisał do znajomych, od lekarzy domagał się kolejnych badań i terapii. Trzy razy odwiedzał prestiżową klinikę w Stanach, podobno dojścia załatwiał mu sam Sugar Leonard. Nic się nie udało.
Nigdy nie wrócił na ring. Słyszałam, jak prezesowi Polonii powiedział, że ma się pierdolić. Powtarzał mi, że mnie z tego wózka ściągnie, choćby nie wiem co. Biegał po mieście, po szpitalach, po urzędach. Namawiał, żądał, przekupywał, groził. Któregoś razu wrócił do domu pijany. Tak walnął drzwiami, że się obudziłam. Usiadł na brzegu łóżka, oczy wielkie, roztrzęsiony. Udawałam, że śpię.
— Jest nadzieja, Liduś — szepnął, bardziej do siebie niż do mnie. — Jeszcze wszystko będzie dobrze.
Kilka dni później przyszedł jakiś mężczyzna. Dozorca, wyjaśnił Janek. Długo rozmawiali. Po jego wyjściu Janek gotował rosół i podśpiewywał, tak jak dawniej, za czasów, kiedy chodziłam. Ludzie różnie reagują na stres i nieszczęście, tak mi mówili w szpitalu.
Jakiś czas później odwiedził nas listonosz. Twarz wydała mi się dziwnie znajoma, ale wtedy wiele rzeczy mi się wydawało. Posiedział trochę, wypił chyba ze trzy herbaty, potem Janek wyszedł z nim na zewnątrz, wrócił po godzinie. Kiedy spytałam, kto to był, odparł, że po prostu listonosz, straszny gaduła.
Zorientowałam się dopiero przy hydrauliku. Rudy, z wąsem, a jednak twarz taka sama. Wyglądał jak brat bliźniak tamtych dwóch, dozorcy i listonosza. Przyniósł jakieś dokumenty do podpisu. Janek zamknął drzwi do mojego pokoju i nie zwracał uwagi, kiedy krzyczałam, że co to ma być i że ja nie jestem jakiś przedmiot albo zwierzę, co je można w pokoju zamknąć, bo przeszkadza. Rozmawiali do późna, Janek dwa razy biegał do sklepu po wódkę. Kiedy go nie było, ten mężczyzna siedział bez ruchu, nie słyszałam, żeby odkładał szklankę albo kręcił się na trzeszczącej kanapie, nic. Tylko tak siedział, a ja prawie dusiłam się ze złości. Pili do rana. Zasnęłam zmęczona, zawiedziona, wściekła.
Obudziłam się przed południem i znowu czułam nogi.
Lekarze przedstawiali różne wyjaśnienia. Mówili o nietypowym złączeniu tkanek, przytaczali wyniki badań nad regeneracją rdzenia kręgowego, ktoś zasugerował nawet pozytywny wpływ psychiki, ale większość tylko drapała się po głowach i mruczała pod nosem. Janek wiedział swoje. Biegał po domu i powtarzał, że to cud. Kupił wino, kaczkę upiekł, chciał tańczyć.
Tańczyliśmy.
Przez kilka tygodni czułam się jak pijana. Spacery, przyjęcia, wystawy. Jazda na rowerze, dancing w Azetesie, wizyty przyjaciółek i duży artykuł w «Przekroju». Wypisany tłustymi literami tytuł brzmiał «Żona Jana Twardowskiego pokonuje paraliż!».
Pierwsze plotki zaczęły docierać do mnie po kilku miesiącach. Baśka, ta, z którą trenowałam, zadzwoniła któregoś razu, jakaś taka niepewna, poprosiła o spotkanie. Przy kawie i ciastku wydusiła z siebie, że Janek to teraz człowiek sukcesu, biznesmen. Czy nie mógłby im pożyczyć… nie chodzi o dużą kwotę… tak jej głupio… Nie wiedziałam, o co chodzi. Wyjaśniła, że jej mąż widział go w Marriotcie, przy stoliku z Kulczykiem. Uśmiałam się tak, że rozlałam kawę. Do domu wróciłam spacerem. Jankowi opowiedziałam wszystko przed snem. Rżał ze śmiechu.
Potem było to moje starcie z mamą. Przyjechała na święta: smażenie, gotowanie, plotki. Ugniatając ciasto na makaron, zapytała, po co Janek był w Berlinie. Odparłam, że nie wiem po co: wiem za to, że go tam nie było.
Opowiedziała więc, jak to jej sąsiad spotkał Janka na lotnisku Tegel. Janek gdzieś się spieszył. Garnitur, walizka, zadowolony. Nie rozmawiali, ale to na pewno był on. Powiedziałam wtedy matce, że jak jest tak głodna sensacji, to niech sobie ogląda «Ekspres Reporterów», a od Janka by się mogła wreszcie odczepić. Obrażona, wróciła do klusek, a ja do karpia. Dwie godziny później życzyłyśmy sobie nad opłatkiem zdrowia, uśmiechu i szczęścia.
Co jakiś czas docierały do mnie nowe rewelacje, ale zbyt dużo miałam na głowie, żeby się jeszcze ludzką zawiścią przejmować. Janek objął właśnie stanowisko prezesa Polskiego Związku Bokserskiego, a pół roku później powołano go na stanowisko ministra sportu. Życie nagle przyspieszyło: przeprowadzka do domu na Bielanach, odchudzanie, wyjścia, bankiety. Bywało, że częściej widywałam go w telewizji niż w domu. Przytył, wymłodniał i zaczął się lepiej ubierać.